piątek, 30 sierpnia 2013

Kontrola i inne nieszczęścia

Wiem że od kilku postów blog zaczyna przypominać litanię narzekań, zamiast coś na kształt bloga fitnessowo-lifestylowego o którym marzyłam, ale trudno. Znów się muszę pożalić.
1. Antybiotyk nie działa, a choroba rozwija w najlepsze. Z dnia na dzień jest gorzej.
2. Mimo to musiałam wrócić do pracy ze względu na zapowiedzianą kontrolę przy której muszę być obecna.
3. Również ze względu na kontrolę nie mogę wziąć zaplanowanego wrześniowego urlopu. Zostaną mi tak atrakcyjne terminy jak październik czy listopad. 
4. Po sobotnim weselu kandydat na chłopaka stał się byłym kandydatem na chłopaka.
5. W Biedronce nie mają grzanego wina, które miało stanowić moje lekarstwo na punkty 1. 2. 3. i 4.


PS. Właśnie ułamał mi się paznokieć.


środa, 28 sierpnia 2013

Uciekałam jak umiałam a i tak mnie dopadło...

A jednak - mimo walki - dopadło mnie paskudne choróbstwo. Przechodzone przeziębienie zmieniło się w regularne zapalenie oskrzeli z kiepskimi wynikami badań i koniecznością przyjmowania końskiej dawki antybiotyku. Jestem na zwolnieniu, leżę w łóżku, o ćwiczeniach nie ma nawet mowy (z dietą też kiepsko, bo pocieszam się czekoladą...). W dodatku router mi padł więc mój internet ograniczony jest do 1 GB miesięcznie z modemu Play, dlatego nie mogę was za bardzo czytać i komentować.
Wracam gdy tylko poczuję się lepiej.
 

środa, 21 sierpnia 2013

Odkładanie życia na później (dzisiaj na poważnie)

Na początku bloga przedstawiłam pokrótce swoją historię odchudzania, nie poruszyłam jednak bardzo ważnej i bolesnej kwestii swoistego trwania w zawieszeniu i odkładnia życia na później, do tego szczęśliwego momentu aż będę szczupła a wszystko automatycznie stanie się  piękne i cudowne.
Nie wiem czy jest to powszechne zjawisko. Z tego co czytam na Waszych blogach, większość z Was potrafi cieszyć się życiem niezależnie od obecnej wagi. Z drugiej strony nie wierzę, żeby problem uzależniania życia od wskazówki wagi dotyczył tylko mnie. To by było cholernie niesprawiedliwe, nie sądzicie? ;-) A tak serio przecież ludzie otyli mają różne strategie radzenia sobie z własną tuszą: niektórzy robią z siebie wesołego grubasa, inni udają że problem nie istnieje i zakładają mini rozmiaru 46, więc muszą być też tacy którzy wycofują się ze społeczności wgłąb siebie i przez lata opracowują taktykę stapiania się ze ścianą, obiecując sobie że kiedy schudną wszystko sobie odbiją.

Wydaje mi się, że w moim przypadku wszystko rozpoczęło się, kiedy dostałam się do tzw. "dobrego liceum". Dobrego to znaczy wysoko z rankingach, dla tzw. młodzieży z ambicjami, z dobrych domów. Naturalne onieśmielenie związane z nową szkołą stało się znacznie większe, kiedy uświadomiłam sobie że wszyscy są szczupli, zgrabni i fajnie ubrani. Nie należę do tych przebojowych szczęśliwców emanujących pozytywną energią, posiadających ciekawą pasję, wybijających się w jakiejś dziedzinie - słowem, nie miałam nic, czym mogłabym nadrobić nieciekawą (grubą) powierzchowność. Nie lubiłam mojej klasy. Nigdy do końca się z nią nie zintegrowałam, choć nigdy nikt mnie specjalnie nie odrzucał czy nie wyśmiewał. Już wówczas w mojej głowie zaczął pojawiać się głosik, który tłumaczył mi że nie zasługuję na to, żeby gdzieś wyjść z rówieśnikami. Iść na połowinki (bo grubas śmiesznie będzie wyglądał w sukience no i nie miałam z kim). Na osiemnastkę kolegi do klubu. Na klasową wycieczkę. Nic dziwnego że z czasem przestałam być uwzględniana w zaproszeniach. 
Od samotności uciekałam w internet i z niecierpliwością czekałam na studia. Bo przecież wtedy wszystko się zmieni, prawda? Schudnę, a wtedy studenckie życie stanie przede mną otworem. I "nadrobię" te beznadziejne lata liceum.

Na studiach schudłam, ale nie dość, a co gorsza zaczęłam zajadać stres i znowu tyć. Głos z tyłu głowy stawał się coraz silniejszy: jesteś za gruba, żeby iść i się tak po prostu bawić, zrobisz z siebie pośmiewisko! Słuchałam tego głosu, unikałam grupowych imprez, tłumaczyłam że nie lubię dyskotek, aż wreszcie moja grupa rozbiła się na grupki które zaczęły same organizować imprezy i wyjścia, a ja znowu nigdzie nie należałam. Dodatkowo wszystkie (nie żeby było ich wiele) możliwości poznania jakiegoś faceta ucinałam w zarodku, bo - tak, zgadliście - grubas nie zasługuje na chłopaka. 
Z czasem przywykłam do stresu i w okolicach trzeciego roku powoli zeszłam do wagi 53 kilo przy 161 cm wzrostu (utrzymywałam ją do końca studiów). Byłam dumna z siebie i szczęśliwa. Wreszcie mogłam przyłączyć się do jakiejś społeczności, zacząć chodzić na imprezy, przestać siedzieć w domu. Przecież jestem szczuplejsza niż część moich koleżanek, życie stanie się piękne. Tylko wiecie co... nikt na mnie specjalnie nie czekał. Kupiłam bilet na imprezę studentów z mojego roku, poszłam odpicowana, zebrałam parę miłych komplementów i TO WSZYSTKO. Próżnia. Znajomi z roku mieli już swój krąg przyjaciół, należeli do organizacji studenckich etc i po dwóch latach zdawkowych rozmów nie miałam jak się do nich przebić. Ludzie generalnie mieli gdzieś że schudłam - dalej postrzegali mnie jako szarą, nieciekawą osobę z którą można porozmawiać najwyżej o studiach czy o filmie w telewizji i nie miałam wielkich szans żeby to zmienić. A próbowałam. Chodziłam na dyskoteki z koleżankami z poczuciem że się wpraszam, bo żadna nie spytała mnie czy robimy jakiś wypad wieczorem. Urządzałam tzw. before party (frekwencja żałosna), proponowałam jakieś wyjścia (ale szybko przestałam bo przechodziły bez echa), zawsze pierwsza wysyłałam życzenia świąteczne, pomagałam w prezentacjach i tym podobne. Wszystko na nic - więzi przyjaźni zostały już utworzone, a ja mogłam co najwyżej awansować na "koleżankę". 
Wiem, że to absurdalne i wtedy też to wiedziałam, ale miałam pretensje do całego świata. Przecież kiedy schudnę miałam zacząć cudowne życie, chodzić na imprezy, latem organizować studenckie wyjazdy, a zimą sylwestra w Zakopanem. A tak naprawdę nic się nie zmieniło. Lata liceum i studiów uciekły mi przez palce na odkładaniu wszystkiego do czasu "aż schudnę", a potem rozżaleniu że owe schudnięcie nie robiło nikomu różnicy. Zanim przejrzałam na oczy skończyły się studia, zaczęłam pracować i teraz każdy ma swoje życie - nie jest łatwo znaleźć przyjaciół, czas na wojaże, i generalnie panuje pogląd że "czas na szaleństwa minął". A ja teraz chętnie korzystałabym z każdej okazji na rozrywkę, tylko tych okazji jakby brak ;)

Po co to piszę? Chyba jako przestrogę i prośbę. Wiem że wiele osób czytających te blogi ma kilkanaście-dwadzieścia lat. Więc proszę Was: nie róbcie tego co ja. Kiedy ktoś was gdzieś zaprosi - idźcie. Kiedy klasa wybiera się na basen, nie wykręcajcie się tylko kupujcie strój jednoczęściowy (jeśli krępujecie się bikini) i bawcie się dobrze. Od początku inicjujcie wyjścia i korzystajcie z każdej szansy studenckiego wyjazdu. Niezależnie czy chodzi o nadwagę, trądzik czy inny problem z wyglądem, takie cechy zewnętrzne mają znaczenie tylko przez kilka pierwszych dni - w relacjach z ludźmi o wiele bardziej liczy się osobowość, więc jeśli od początku będziecie otwarte, uśmiechnięte, ciekawe świata, ludzie przestaną zwracać uwagę na Wasze problemy wyglądowe. Nie odkładajcie życia do chwili, kiedy już osiągnięcie ideał. Mówię Wam z własnego doświadczenia: nie warto.

PS. Zresztą myślę, że większości dziewczyn tutaj problem nie dotyczy. Ta notka powstała tak na wszelki wypadek ;-)


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Na skraju przeziębienia po szalonym weekendzie

Czy macie czasem uczucie, że "coś was bierze"? Ja od kilku dni mam wrażenie że zaraz zachoruję (w nosie kręci, w gardle drapie i głowa jakoś dziwnie boli). Biorę wówczas zapobiegawczo ibuprofen i przechodzi, żeby uderzyć następnego dnia. Dzisiaj to uczucie nasiliło się, więc zastosowałam silniejszą artylerię:

reklama Coldrexu, ale w kubeczku jest Theraflu;)

Wracając do weekendu, to jak zwykle pojawiły się pokusy wystawiające moją silną wolę na próbę...

1. Czwartek: spotkanie rodzinne. Pełna zapału trzymam się dzielnie, do czasu aż ciocia wnosi 12 rodzajów ciast z cukierni z prośbą, żeby pomóc jej wybrać kilka na wesele. Toż to sabotaż jak się patrzy! Odmowa degustacji niemożliwa. Pocieszam się że kawałki były wielkości kciuka.
2. Piątek na plus: ćwiczenia są, kilkugodzinny rajd po sklepach zaliczony. Deser w Grycanie za 9,90 niestety też... Ale w zamian brak podwieczorku i kolacji.
3. Sobota: istne szaleństwo. Wyjazd nad jezioro tylko po to żeby rzucić bagaże i ruszyć na 4-godzinny spływ kajakowy, po którym nadal bolą mnie ramiona. Potem grill (grzecznie zjadłam same warzywa, pierś z kurczaka i jednego draża kokosowego z Biedronki), i szał ciał w aqua parku. Jestem z siebie bardzo dumna - zazwyczaj ze względu na posturę unikam miejsc w których przez dłuższy okres czasu trzeba pokazywać ciało w stroju kąpielowym. A tu odważyłam się i niespodziewanie dobrze się bawiłam. Tylko ci ratownicy taksujący wzrokiem każdą młodą kobietę... Potem nocleg w przyczepie (witaj przygodo, witajcie komary!).
4. Niedziela: kościół, ognisko (kiełbasa śląska z ogniska być musiała - ale wytopiłam z niej tyle ile się dało), rajd z powrotem do domu na wieczór panieński koleżanki w spa. Wieczorem posiadówka w jej mieszkaniu i tu ze wstydem przyznaję że popłynęłam - 2 kawałki pizzy, koreczki z serem, muffin i ciacho czekoladowe. 

A od dziś wracam do normalności. Chyba że przeziębienie popsuje mi szyki...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Sukienka z przeceny czyli odchudzanie na ostatnią chwilę

Ja NAPRAWDĘ nie uznaję odchudzania last minute. Szczerze wierzę że takie wynalazki prowadzą do efektu jojo, są niezdrowe, osłabiają organizm, etc etd. I najchętniej kupiłabym zwyczajnie sukienkę w rozmiarze 38, w którym czułabym się swobodnie na weselu, które ma się odbyć za 12 dni.
Ale kiedy ma się ograniczony czas na chodzenie po sklepach, ograniczone zasoby finansowe i tak naprawdę grzebie się w resztkach przecen szukając czegoś, co będzie w miarę pasowało na figurę gruszki i jednocześnie współgrało z posiadanymi butami, możliwości są raczej ograniczone.

Oto sukienka za całe 69 zł w rozmiarze 36:


Żeby było jasne: krój ma raczej opływający sylwetkę, więc nigdzie się z niej nie wylewam. Ale gdybym schudła te dwa kilogramy z pewnością wyglądałabym lepiej i czułabym się o wiele pewniej. 
Od paru dni staram się trzymać dietę i ćwiczyć, ale teraz muszę wprowadzić ekstremalny dwunastodniowy plan ratunkowy ;)

Założenia:
1. pięć posiłków dziennie, zero słodyczy i alkoholu
2. kolacja: wyłącznie chude białko na zmianę z zupą kapuścianą z tego przepisu
3. ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia plus możliwie aktywny tryb życia
4. balsam brązujący - ciemniejsze nogi to szczuplejsze nogi (przynajmniej wizualne)

Założenia awaryjne:
1. obciskające majtasy uciskające uda i brzuch i nadzieja, że nikt ich nie dojrzy zza mojej kreacji...
2. wkładki silikonowe do stanika równoważące figurę i nadzieja, że nie wypadną...

Same przyznacie, że plan awaryjny nie prezentuje się nadzwyczaj zachęcająco.Pozostaje mi mieć nadzieję, że przez 12 dni można osiągnąć cokolwiek poza pozbyciem się z organizmu nadmiaru wody. I że zupa kapuściana ma właściwości odchudzające nawet bez tej absurdalnej diety siedmiodniowej, w którą jest opatrzona.


niedziela, 11 sierpnia 2013

Akcja Oszczędzanie

W związku z akcją Oszczędzanie postanowiłam że wszystkie 2 zł i 5 zł jakie mam w portfelu będą trafiać do skarbonki. Zalety są dwie: oczywiście szansa na uzbieranie konkretnej kwoty plus utrudnione wydawanie na słodycze (bo łatwiej wydać 2 złote na loda na patyku niż rozmieniać dwie dychy).
Szybko pojawił się jeden problem - nie mam skarbonki ;) Wiem że może ją udawać jakikolwiek słoik, pudełko z wydrążonym otworem na monety etc, ale mój zmysł estetyczny domaga się prawdziwej Skarbonki-Świnki i w związku z tym wybrałam się na internetowe poszukiwania.


OPCJA PIERWSZA
Zalety: estetyka i aż serce rośnie kiedy świnka się powoli napełnia
Wady: zakup jednorazowy, bo jedynym sposobem odzyskania pieniędzy jest rozbicie świnki (chociaż z moimi skłonnościami do wydawania może to okazać się zaletą...)



OPCJA DRUGA
Zalety: estetyczna, ładna, pasuje do każdego wnętrza, wielorazowego użytku
Wady: niewielki rozmiar, wysoka cena

 OPCJA TRZECIA
 Zalety: niedroga, wielorazowego użytku, pasowałaby do moich fioletowych ścian
Wady: nieco dziecinna, brak stylu



A koniec końców pewnie i tak skończy się na wyprawie do Empiku i Pepco i grzebaniu w przecenach... 



PS. Wiem że wydawanie pieniędzy na specjalną skarbonkę-świnkę po to żeby oszczędzać jest absurdalne, ale CHCĘ mieć taką skarbonkę i nic na to nie poradzę.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Update ćwiczeniowy plus miła niespodzianka

Muszę się pochwalić (hehe), że ćwiczę regularnie od całych trzech dni! 



Tak, to była ironia. Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale z drugiej strony po co dalej rozpamiętywać niepowodzenia poprzednich tygodni? Muszę iść do przodu i skupiać się na dniu bieżącym. Skoro perspektywa diety i ćwiczeń w dłuższym okresie czasu jest trudna do przełknięcia, staram się codziennie rano postanowić sobie że DZISIAJ będę starała się jeść czysto i DZISIAJ poćwiczę. A jutro się zobaczy.
Wczoraj po raz pierwszy po treningu zrobiłam rozciąganie, przed którym broniłam się wcześniej rękami i nogami. Skorzystałam z tego filmu:



Pan w pasiastym kostiumie wymiata, a same ćwiczenia były bardzo przyjemne. Zastanowiło mnie to, że prowadzący stawia na rozciąganie statyczne. Z lekcji w-fu mgliście sobie przypominam dynamiczne pogłębianie skłonów i "bujanie się" podczas ćwiczeń rozciągających.

A teraz niespodzianka w pracy (nie, niestety nie jest to podwyżka). Z racji tego że pracuję w osiedlowej aptece rzadko przychodzą do nas przedstawiciele z jakimiś gratisami (ewentualnie dostajemy próbki które wystarczają na wysmarowanie 5 cm2 powierzchni ciała...). Dlatego poczułam się mile zaskoczona kiedy dostałam do przetestowania krem na zmęczone nogi Diosmed - nowość, która jako jedyna na rynku zawiera diosminę i heparynę. Mam problemy z pajączkami i skłonności do żylaków (napiszę o tym odrębny post), a pozycja siedząco-stojąca nie sprzyja prawidłowemu przepływowi krwi, dlatego z chęcią wypróbuję. Niby mała rzecz, ale gratis zawsze cieszy :-)

niedziela, 4 sierpnia 2013

Urodzinowo - prezentowo

Szczerze mówiąc moje odczucia dotyczące obchodzenia urodzin są od paru lat dość ambiwalentne, bo - powiedzmy sobie szczerze - z czego tu się cieszyć? Ze zbliżającej się wielkimi krokami trzydziestki? Nie jest to okazja do otrzymania masy prezentów jak w dzieciństwie ani do wyprawienia fajnej imprezy jak na studiach. W tej chwili dostaję co najwyżej parę groszy od dziadków, smsy od znajomych i sporo wpisów na facebooku, który niezawodnie przypomina komu w jakim dniu złożyć życzenia.
Niemniej, żadna okazja do zakupów nie jest zła, więc pokażę Wam parę drobiazgów które sama sobie sprawiłam w prezencie.

1. Żel Bingo Spa z L-karnityną, zakupiony pod wpływem pozytywnych komentarzy z bloga cellulitowo. Trochę się go obawiam ze względu na słabe naczynka, dlatego na razie nie będę owijać folią nic poza pośladkami. Kiedy skóra przywyknie może odważę się spróbować krótkiego wrapingu.



2. Łupy z Rossmana: pomadka Color Whisper i płyn do kąpieli Luksja.


3. Słynny poradnik o kształtowaniu się nawyków. Nie liczę że zmieni moje życie, bo chyba żadna książka nie zmieniła niczyjego życia (co najwyżej mogła je odebrać jeśli spadła komuś na głowę z wysokości), ale mam cichą nadzieję że znajdę w niej parę porad jak zmienić okazjonalne ćwiczenia w rutynę taką jak mycie zębów. 


Chciałam też kupić jakąś fajną sukienkę na sierpniowe wesele na przecenach, ale nic nie upolowałam. To co było na mnie dobre i tanie było równocześnie brzydkie, to co ładne i tanie źle leżało ze względu na figurę gruszki, a to co ładne i dobrze leżało było - tak, zgadłyście - drogie. Oczywiście moim pierwszym odruchem były łzy w oczach, myśl "jaka ja jestem gruba" i chęć pocieszenia się lodami z Grycana, ale jakoś się przemogłam. W tym tygodniu idę drugi raz. Może inna galeria okaże się dla mnie łaskawsza.


sobota, 3 sierpnia 2013

Nowy miesiąc = nowy początek

Nieudany, paskudny i obfitujący w pecha lipiec zostawiam za sobą i obiecuję solennie, że sierpień będzie lepszy. A drogą do tego będzie... redukcja wyzwań ;) Paradoksalnie duża ilość planów związanych z dietą, sportem, rozwojem osobistym tylko mnie przygniatała. Jednego tygodnia dawałam sobie radę, ale drugiego wyskakiwało robienie przetworów, remont, sprzątanie po remoncie, etc i nie byłam w stanie zrealizować założeń. Co skutkowało ogólnym dołem i myślą "rzucam to w cholerę", która hamowała mnie na długie tygodnie.

Plany na sierpień:
1. Wysiłek fizyczny 5x tydzień (trening/marsz/rower - whatever).
2. Pięć posiłków dziennie. Walka z atakami obżarstwa.
3. Powtarzanie materiału z niemieckiego, jakikolwiek kontakt z angielskim.
4. Częstsze pisanie na blogu - wiedząc, że ktoś mnie obserwuje czuję wzrost motywacji

Marzy mi się również sierpień bez słodyczy (z małym wyjątkiem podczas ślubu kuzyna). Nie wiem czy to realne - wiadomo, że w upały człowiek ma ochotę na lody - ale będę walczyć.

PS. Podsumowań lipcowych nie wstawiam, bo mijałoby się to z celem i głęboko mnie upokorzyło. Mam nadzieję że we wrześniu będę mogła już się Wam czymś pochwalić.

PS2. Wiem że waga nie jest obiektywnym wskaźnikiem efektów, ale wreszcie wstawiłam świeżą baterię. Po miesiączce zważę się, zmierzę i podam aktualne wymiary.