Od początku roku rodzina suszyła mi głowę, żebym wreszcie TAM poszła. A ja odkładałam, bo wolne, bo na początku miesiąca kupa ludzi, bo kolejki... a tak naprawdę, bo nigdy nie sądziłam że kończąc "takie dobre studia" (teraz śmiech mnie ogarnia jak to słyszę), wyląduje w PUPie czyli Powiatowym Urzędzie Pracy.
Ale wreszcie się zebrałam, wypełniłam wniosek przez internet, została mi wyznaczona wizyta i poszłam. I wiecie co? Nie było tak źle. Tylko śmiesznie. Śmiesznie na granicy absurdu, rodem z PRLowskich komedii. Począwszy od ludzi którzy z internetami nie obeznani czekali od godziny siódmej na swoją kolej, a skończywszy na stażystkach przy biletomatach, które po odbyciu stażu z Urzędu Pracy prawdopodobnie podzielą mój los. Widząc tłumy ludzi poszłam do informacji i grzecznie zapytałam, czy na pewno przy internetowym zaklepaniu wizyty mogę wejść bez kolejki. Żeby mnie ludziska nie zjedli, albo coś, jak to czasem bywa w przychodni czy szpitalu. Okazało się, że mogę. I weszłam. Było nawet sympatycznie, pomijając fakt że musiałam palcem wskazać urzędniczce fragment o "wypowiedzeniu z winy pracodawcy" - biurwa już chciała pozbawić mnie prawa do tych paru groszy zasiłku (zasiłek to coś jak "kieszonkowe" - kwota może pozwoliłaby wyżywić i opłacić rachunek telefoniczny za jedną osobę, bo pokryć innych rachunków już nie). Potem zostałam wysłana na pięterko, gdzie dowiedziałam się, że "w pani zawodzie rzadko trafiają do nas oferty" (jakbym nie wiedziała). I że lepiej, żebym szukała na własną rękę. Kiedy powiedziałam, że szukam raczej na portalach branżowych i roznosząc CV, pani poczuła ogromną ulgę. Cóż, młoda była, to i może się jeszcze przejmowała. A ja zdjęłam z niej ciężar odpowiedzialności. Został mi wyznaczony termin kolejnej wizyty i voila. Już po bólu. Tylko niesmak pozostał.
Zdradzę Wam coś: nigdy nie musiałam szukać pracy. Pierwszy pracodawca sam mnie znalazł, drugiemu zostałam polecona. I dopiero teraz odkrywam, jakie to niewdzięczne i wykańczające zajęcie. Wysyła człowiek te maile, a potem chodzi od drzwi do drzwi po aptekach przedstawiając się i pytając grzecznie, czy można zostawić CV. I słyszy od razu, że z pracą ciężko, że nikogo nie przyjmujemy, że apteka na granicy rentowności. A każda taka odpowiedź to jak kop w zadek - cięzko potem się zebrać w sobie i zapukać to dziesiątych z rzędu drzwi.
Jeszcze gorzej jest, kiedy kierownik oświadcza, że się za kimś rozgląda. Rozmawia z tobą uprzejmie, wypytuje, mówi że jest raczej na "tak", ale jeszcze zadzwoni żeby potwierdzić. Człowiek uskrzydlony wraca do domu i czeka na telefon. Czeka pierwszy dzień, drugi, trzeci... cisza. A nadzieja powoli umiera w sercu. Obecnie jestem w takiej sytuacji i żyć się mi odechciewa...
Inne spostrzeżenia? Człowiek bez pracy traci poczucie własnej wartości. Dziczeje. Nie ma ochoty spotykać się z ludźmi, którzy co raz pytają "i co, znalazłaś już coś? O... jeszcze nie?". Ba, często nie ma nawet ochoty się ubrać. Wykupiony kurs niemieckiego leży odłogiem, bo chociaż ma się tyle wolnego czasu, człowiek nie ma siły. Na nic. Tylko na oglądanie migających obrazków na demotywatorach i amerykańskich seriali. I obiecuje sobie, że "od jutra weźmie się za siebie". Wzmoży wysiłki by znaleźć pracę, zacznie ćwiczyć, rozwijać język etc . Ale jutro zmienia się w "dzisiaj" i obietnice przestają obowiązywać.
Chcecie poznać zaletę bezrobocia w moim wydaniu? Człowiekowi bezrobotnemu nie chce się jeść. Więc jak pociągnę tak parę miesięcy, może uda mi się osiągnąć status skinny fat (takiego odchudzonego skinny fat z fałdami wiszącej skóry na galaretowatym ciele). Fajnie, prawda?