czwartek, 16 stycznia 2014

Bajka o PUPie (bez cycków i happyendu)

Od początku roku rodzina suszyła mi głowę, żebym wreszcie TAM poszła. A ja odkładałam, bo wolne, bo na początku miesiąca kupa ludzi, bo kolejki... a tak  naprawdę, bo nigdy nie sądziłam że kończąc "takie dobre studia" (teraz śmiech mnie ogarnia jak to słyszę), wyląduje w PUPie czyli Powiatowym Urzędzie Pracy.



Ale wreszcie się zebrałam, wypełniłam wniosek przez internet, została mi wyznaczona wizyta i poszłam. I wiecie co? Nie było tak źle. Tylko śmiesznie. Śmiesznie na granicy absurdu, rodem z PRLowskich komedii. Począwszy od ludzi którzy z internetami nie  obeznani czekali od godziny siódmej na swoją kolej, a skończywszy na stażystkach przy biletomatach, które po odbyciu stażu z Urzędu Pracy prawdopodobnie  podzielą mój los.  Widząc tłumy ludzi poszłam do informacji i grzecznie zapytałam, czy na pewno przy internetowym zaklepaniu wizyty mogę wejść bez kolejki. Żeby mnie ludziska  nie  zjedli, albo coś, jak to czasem bywa w przychodni czy szpitalu. Okazało się, że mogę. I weszłam. Było nawet sympatycznie, pomijając fakt że musiałam  palcem  wskazać urzędniczce fragment o "wypowiedzeniu z winy pracodawcy" - biurwa już chciała pozbawić mnie prawa do tych paru groszy zasiłku (zasiłek to  coś jak  "kieszonkowe" - kwota może pozwoliłaby wyżywić i opłacić rachunek telefoniczny za jedną osobę, bo pokryć innych rachunków już nie). Potem zostałam  wysłana na pięterko,  gdzie dowiedziałam się, że "w pani zawodzie rzadko trafiają do nas oferty" (jakbym nie wiedziała). I że lepiej, żebym szukała na własną  rękę. Kiedy  powiedziałam, że szukam raczej na portalach branżowych i roznosząc CV, pani poczuła ogromną ulgę. Cóż, młoda była, to i może się jeszcze  przejmowała. A ja  zdjęłam z niej ciężar odpowiedzialności. Został mi wyznaczony termin kolejnej wizyty i voila. Już po bólu. Tylko niesmak pozostał.

Zdradzę Wam coś: nigdy nie musiałam szukać pracy. Pierwszy pracodawca sam mnie znalazł, drugiemu zostałam polecona. I dopiero teraz odkrywam, jakie to  niewdzięczne i wykańczające zajęcie. Wysyła człowiek te maile, a potem chodzi od drzwi do drzwi po aptekach przedstawiając się i pytając grzecznie, czy można  zostawić CV. I słyszy od razu, że z pracą ciężko, że nikogo nie przyjmujemy, że apteka na granicy rentowności. A każda taka odpowiedź to jak kop w zadek -  cięzko potem się zebrać w sobie i zapukać to dziesiątych z rzędu drzwi.
Jeszcze gorzej jest, kiedy kierownik oświadcza, że się za kimś rozgląda. Rozmawia z tobą uprzejmie, wypytuje, mówi że jest raczej na "tak", ale jeszcze  zadzwoni żeby potwierdzić. Człowiek uskrzydlony wraca do domu i czeka na telefon. Czeka pierwszy dzień, drugi, trzeci... cisza. A nadzieja powoli umiera w  sercu. Obecnie jestem w takiej sytuacji i żyć się mi odechciewa...
Inne spostrzeżenia? Człowiek bez pracy traci poczucie własnej wartości. Dziczeje. Nie ma ochoty spotykać się z ludźmi, którzy co raz pytają "i co, znalazłaś już coś? O... jeszcze  nie?". Ba, często nie ma nawet ochoty się ubrać. Wykupiony kurs niemieckiego leży odłogiem, bo chociaż ma się tyle wolnego czasu, człowiek nie ma siły. Na nic. Tylko na oglądanie migających obrazków na demotywatorach i amerykańskich seriali. I obiecuje sobie, że "od jutra weźmie się za siebie". Wzmoży wysiłki by znaleźć pracę, zacznie ćwiczyć, rozwijać język etc . Ale jutro zmienia się w "dzisiaj" i obietnice przestają obowiązywać.

Chcecie poznać zaletę bezrobocia w moim wydaniu? Człowiekowi bezrobotnemu nie chce się jeść. Więc jak pociągnę tak parę miesięcy, może uda mi się osiągnąć status skinny fat (takiego odchudzonego skinny fat z fałdami wiszącej skóry na galaretowatym ciele). Fajnie, prawda?


wtorek, 14 stycznia 2014

Wiersz jak pięść

Jest ci smutno, jest ci źle?
Najwyższy czas ogarnąć się
W czekoladzie topisz smutki?
Więc na wadze widzisz skutki.
Bezrobocie daje w kość?
Dupę rusz, lenistwa dość.
Cały dzień łazisz po kątach?
Chałupę lepiej posprzątaj!
I nie marudź o depresji
Tylko zamieć na posesji
I powtarzaj słowa te
"Jest ok, ogarnę się".

A gdy łzy ci lecą ciurkiem
Pobaw się plecionym sznurkiem
ładną pętlę z niego skręć
odliczaj i skocz na "pięć"
I niech twa druga połowa
słyszy ostatnie twe słowa
"Zakończyłam życie złe
Nie rycz już, ogarnij się"


Odrobina poezji na bezrobotny wtorek
Pięć minut pisania, a wyszedł taki potworek...


Niedługo szał ciał,czyli relacja... nie, nie z ćwiczeń z Chodakowską, ale z wizyty w urzędzie pracy.

czwartek, 2 stycznia 2014

Beat it, czyli powracam w gorzko bojowym nastroju

Dawno nie wchodziłam na swojego bloga, bo kto lubi oglądać naoczne przypomnienie swojej porażki? Ale teraz zajrzałam, zobaczyłam, że wszystkie zdjęcia poszły się je*ać (może to i lepiej - start it fresh i te sprawy) i generalnie wypadałoby zacząć wszystko od początku. Nawet zastanawiałam się, czy symbolicznym początkiem nie powinno być założenie nowego bloga, ale ostatecznie stwierdziłam, że zostanę tutaj.
Tylko zmienię parę rzeczy.
 Dużo rzeczy.

 Jako że piękne blogi lifestylowo-sportowe z idealnym życiem ich autorek i zdjęciami cud-miód-malina, nie są najwyraźniej moją domeną, blog będzie typowo osobistą studnią moich frustracji ;) Cóż, w każdym razie będzie bardziej osobisty. Nadal o odchudzaniu (między innymi), nadal o przemyśleniach, a w najbliższych tygodniach pewnie padnie sporo komentarzy na temat poszukiwania pracy. Rok 2013 odcinamy grubą kreską. 


No, przyznacie, że wyszła gruba, co?

Postanowienia na 2014: 

1. na nowo nauczyć się jeździć samochodem 
2. schudnąć
3. ćwiczyć regularnie 
4. ruszyć mózgiem i powrócić do niemieckiego (nie zapominając o angielskim) 
5. uczynić pierwszy krok do przekwalifikowania się/nabycia dodatkowych kwalifikacji 
6. Jako tako opanować GIMPa
7. last but not least: znaleźć pracę. SZYBKO 

Tylko tyle i aż tyle. Pozwólcie że zakończę klasyczną blogerską grafiką 

źródło:thefunnyplace.net