Na początku bloga przedstawiłam pokrótce swoją historię odchudzania, nie poruszyłam jednak bardzo ważnej i bolesnej kwestii swoistego trwania w zawieszeniu i odkładnia życia na później, do tego szczęśliwego momentu aż będę szczupła a wszystko automatycznie stanie się piękne i cudowne.
Nie wiem czy jest to powszechne zjawisko. Z tego co czytam na Waszych blogach, większość z Was potrafi cieszyć się życiem niezależnie od obecnej wagi. Z drugiej strony nie wierzę, żeby problem uzależniania życia od wskazówki wagi dotyczył tylko mnie. To by było cholernie niesprawiedliwe, nie sądzicie? ;-) A tak serio przecież ludzie otyli mają różne strategie radzenia sobie z własną tuszą: niektórzy robią z siebie wesołego grubasa, inni udają że problem nie istnieje i zakładają mini rozmiaru 46, więc muszą być też tacy którzy wycofują się ze społeczności wgłąb siebie i przez lata opracowują taktykę stapiania się ze ścianą, obiecując sobie że kiedy schudną wszystko sobie odbiją.
Wydaje mi się, że w moim przypadku wszystko rozpoczęło się, kiedy dostałam się do tzw. "dobrego liceum". Dobrego to znaczy wysoko z rankingach, dla tzw. młodzieży z ambicjami, z dobrych domów. Naturalne onieśmielenie związane z nową szkołą stało się znacznie większe, kiedy uświadomiłam sobie że wszyscy są szczupli, zgrabni i fajnie ubrani. Nie należę do tych przebojowych szczęśliwców emanujących pozytywną energią, posiadających ciekawą pasję, wybijających się w jakiejś dziedzinie - słowem, nie miałam nic, czym mogłabym nadrobić nieciekawą (grubą) powierzchowność. Nie lubiłam mojej klasy. Nigdy do końca się z nią nie zintegrowałam, choć nigdy nikt mnie specjalnie nie odrzucał czy nie wyśmiewał. Już wówczas w mojej głowie zaczął pojawiać się głosik, który tłumaczył mi że nie zasługuję na to, żeby gdzieś wyjść z rówieśnikami. Iść na połowinki (bo grubas śmiesznie będzie wyglądał w sukience no i nie miałam z kim). Na osiemnastkę kolegi do klubu. Na klasową wycieczkę. Nic dziwnego że z czasem przestałam być uwzględniana w zaproszeniach.
Od samotności uciekałam w internet i z niecierpliwością czekałam na studia. Bo przecież wtedy wszystko się zmieni, prawda? Schudnę, a wtedy studenckie życie stanie przede mną otworem. I "nadrobię" te beznadziejne lata liceum.
Na studiach schudłam, ale nie dość, a co gorsza zaczęłam zajadać stres i znowu tyć. Głos z tyłu głowy stawał się coraz silniejszy: jesteś za gruba, żeby iść i się tak po prostu bawić, zrobisz z siebie pośmiewisko! Słuchałam tego głosu, unikałam grupowych imprez, tłumaczyłam że nie lubię dyskotek, aż wreszcie moja grupa rozbiła się na grupki które zaczęły same organizować imprezy i wyjścia, a ja znowu nigdzie nie należałam. Dodatkowo wszystkie (nie żeby było ich wiele) możliwości poznania jakiegoś faceta ucinałam w zarodku, bo - tak, zgadliście - grubas nie zasługuje na chłopaka.
Z czasem przywykłam do stresu i w okolicach trzeciego roku powoli zeszłam do wagi 53 kilo przy 161 cm wzrostu (utrzymywałam ją do końca studiów). Byłam dumna z siebie i szczęśliwa. Wreszcie mogłam przyłączyć się do jakiejś społeczności, zacząć chodzić na imprezy, przestać siedzieć w domu. Przecież jestem szczuplejsza niż część moich koleżanek, życie stanie się piękne. Tylko wiecie co... nikt na mnie specjalnie nie czekał. Kupiłam bilet na imprezę studentów z mojego roku, poszłam odpicowana, zebrałam parę miłych komplementów i TO WSZYSTKO. Próżnia. Znajomi z roku mieli już swój krąg przyjaciół, należeli do organizacji studenckich etc i po dwóch latach zdawkowych rozmów nie miałam jak się do nich przebić. Ludzie generalnie mieli gdzieś że schudłam - dalej postrzegali mnie jako szarą, nieciekawą osobę z którą można porozmawiać najwyżej o studiach czy o filmie w telewizji i nie miałam wielkich szans żeby to zmienić. A próbowałam. Chodziłam na dyskoteki z koleżankami z poczuciem że się wpraszam, bo żadna nie spytała mnie czy robimy jakiś wypad wieczorem. Urządzałam tzw. before party (frekwencja żałosna), proponowałam jakieś wyjścia (ale szybko przestałam bo przechodziły bez echa), zawsze pierwsza wysyłałam życzenia świąteczne, pomagałam w prezentacjach i tym podobne. Wszystko na nic - więzi przyjaźni zostały już utworzone, a ja mogłam co najwyżej awansować na "koleżankę".
Wiem, że to absurdalne i wtedy też to wiedziałam, ale miałam pretensje do całego świata. Przecież kiedy schudnę miałam zacząć cudowne życie, chodzić na imprezy, latem organizować studenckie wyjazdy, a zimą sylwestra w Zakopanem. A tak naprawdę nic się nie zmieniło. Lata liceum i studiów uciekły mi przez palce na odkładaniu wszystkiego do czasu "aż schudnę", a potem rozżaleniu że owe schudnięcie nie robiło nikomu różnicy. Zanim przejrzałam na oczy skończyły się studia, zaczęłam pracować i teraz każdy ma swoje życie - nie jest łatwo znaleźć przyjaciół, czas na wojaże, i generalnie panuje pogląd że "czas na szaleństwa minął". A ja teraz chętnie korzystałabym z każdej okazji na rozrywkę, tylko tych okazji jakby brak ;)
Po co to piszę? Chyba jako przestrogę i prośbę. Wiem że wiele osób czytających te blogi ma kilkanaście-dwadzieścia lat. Więc proszę Was: nie róbcie tego co ja. Kiedy ktoś was gdzieś zaprosi - idźcie. Kiedy klasa wybiera się na basen, nie wykręcajcie się tylko kupujcie strój jednoczęściowy (jeśli krępujecie się bikini) i bawcie się dobrze. Od początku inicjujcie wyjścia i korzystajcie z każdej szansy studenckiego wyjazdu. Niezależnie czy chodzi o nadwagę, trądzik czy inny problem z wyglądem, takie cechy zewnętrzne mają znaczenie tylko przez kilka pierwszych dni - w relacjach z ludźmi o wiele bardziej liczy się osobowość, więc jeśli od początku będziecie otwarte, uśmiechnięte, ciekawe świata, ludzie przestaną zwracać uwagę na Wasze problemy wyglądowe. Nie odkładajcie życia do chwili, kiedy już osiągnięcie ideał. Mówię Wam z własnego doświadczenia: nie warto.
PS. Zresztą myślę, że większości dziewczyn tutaj problem nie dotyczy. Ta notka powstała tak na wszelki wypadek ;-)