środa, 4 grudnia 2013

Falstart i odwrót


Kochane, nieszczęścia chodzą parami...
Oprócz kłopotów, o których Wam pisałam doszedł kolejny, aktualny. Cholernie realny.

Straciłam pracę.
Od stycznia oficjalnie jestem bezrobotna.

W tej chwili jestem jeszcze w stanie niedowierzania (bomba spadła we wtorek), ale na myśl o dobijaniu się do kierowników firm, wciskaniu swojego CV z mizernym efektem, rejestracji w UP, który do tej pory był dla mnie mitologicznym przybytkiem dla "ludzi przegranych", robi mi się słabo. 


Jestem w rozsypce.
Daję sobie czas do końca roku.

Wrócę (obiecuję, że wrócę!) w 2014. Nowy Rok, nowy start, nowe życie, prawda? Oby tylko wpisała się w to też "nowa praca".



Nadal będę Was odwiedzać i dopingować.

Całusy i do zobaczenia w Nowym Roku!

środa, 6 listopada 2013

Listopadowy come-back

Z lekką nieśmiałością witam się z wami po ponad miesięcznej przerwie i mam nadzieję, że mnie nie wygonicie. Nie pisałam. Śledziłam Wasze blogi z pracy, nadal starałam się trzymać podstawowych zasad zdrowego żywienia (z wpadkami), dla uspokojenia sumienia udawałam że ćwiczę ( mało, nieregularnie, z przerwami) ale nie odważyłam się napisać notki. Złożyło się na to wiele czynników:
1. Grożąca operacją choroba członka rodziny. Na szczęście po konsultacji z innym lekarzem wszystko skończyło się dobrze (?), ale przepłakane wieczory i nieprzespane noce zebrały swoje żniwo.
2. Problemy techniczne: laptop w naprawie z wymianą dysku tak że wszystkie zdjęcia jakie robiłam z myślą o blogu poszły się bujać, zmiana głównego maila na gmailu. Problemy prawne.
3. Zwyczajny wstyd, że - sądząc po blogach - Wy to niemal superbohaterki (studia plus praca, często rodzina i dziecko i jeszcze znajdujecie czas na zdrowy styl życia), a ja taka dupa co ledwo osiągnie jakiś sukces to zaraz go zaprzepaści.
4. Niechęć do obciążania Was jesienną chandrą i kłopotami osobistymi. Nie chciałam żeby moja frustracja odbijała się w kolejnych wpisach. W końcu istniejemy w blogosferze żeby się wspierać, a nie wzajemnie dołować.

Teraz mogę powiedzieć że mniej więcej wyszłam na prostą. Mam pewne problemy, ale nie zapowiada się żeby zniknęły one w ciągu następnych miesięcy więc nie mogę pozwolić żeby zdominowały całe moje życie. Krótko mówiąc dostałam od życia kopa w tyłek, ale muszę wziąć się w garść i do roboty.

piątek, 27 września 2013

Październikowy urlop

I już po krzyku (jak mawia Ewa Chodakowska)- zapowiedziana kontrola w pracy kazała na siebie dłuuugo czekać, bo miała miejsce w ostatnim tygodniu września. Tygodniowy urlop który planowałam na ten miesiąc przesunął się na październik. Wygląda na to że nigdzie już nie pojadę - ofert mało, pogoda w większości krajów Europy niepewna, a poza tym mimo regularnego łykania żeń-szenia i tranu nie doszłam jeszcze całkiem do siebie i ochota na zagraniczne wojaże jakby mniejsza. Pocieszam się tym, że pieniądze które miałam wydać na wrześniowy wyjazd wrzuciłam na lokatę oszczędnościową. W następnym roku dorzucę drugie tyle i pozwolę sobie na naprawdę wypasioną wycieczkę :-)

Urlop zaczynam oficjalnie 30.09 i kończę 04.09 czyli z obydwoma weekendami mam całe dziewięć dni odpoczynku (wiem że dla Was, licealistki i studentki taki okres czasu jest śmieszny, ale kiedy rozpoczniecie pracę zobaczycie jak to jest;) ). Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie zrobiła planów jak spędzić wolny czas.

1. Urlop muszę spędzić aktywnie! Co najmniej jeden (ideałem byłyby dwa) porządny trening każdego dnia na wszystkie partie mięśni. A między treningami spacery, marsze, bez obijania się i marudzenia że nogi bolą.

2. Urozmaicenie jadłospisu. Wpadłam w jakąś potworną żywieniową rutynę - rano jajka albo płatki, potem  owoc, sałatka w pracy, serek naturalny w porze podwieczorku i mięso/zupa na kolację. Zdrowo, ale monotonnie. Chciałabym zrobić szarlotkę owsianą albo razowe ciasto czekoladowe, muffiny owsiane, i poeksperymentować z obiadami.

3. Wdrażanie się w naukę niemieckiego! Potwornie ją zaniedbałam przez wakacje i obawiam się, że z poziomu A1 przeskoczyłam znowu na false beginner. A że nie chcę płacić drugi raz za ten sam poziom w szkole językowej, muszę się jakoś wziąć w garść. Z tym wiąże się wybór szkoły językowej. Od października powinny już zacząć się promocje i oferty specjalne w szkołach w których pozostały wolne miejsca.

4. Rozpoczęcie szkoleń ustawicznych wymaganych w moim zawodzie! Muszę w końcu pójść do Izby Aptekarskiej i dowiedzieć się o co chodzi z tym zbieraniem punktów twardych i miękkich. Wizyta w mojej Izbie jest jeszcze mniej przyjemna niż wizyta w Dziekanacie, więc nie dziwcie się że to odkładałam ;)

5. Rozwój intelektualny - od czasu do czasu powinnam obejrzeć coś innego niż amerykańskie seriale, jakkolwiek dobre by nie były. Oczywiście po angielsku, no subtitles.

6. Kilka pomniejszych rzeczy: chciałabym rozpocząć terapię przebarwień i zaskórników Aknedermem, odwiedzić dentystkę, kupić kurtkę na jesień.

7. Dnia 4.10 mija dokładnie miesiąc odkąd dołączyłam do akcji Kamy. Na blogu musi się znaleźć podsumowanie moich mizernych efektów.

9. I plan na całą paskudną zimną jesień.




Ostatecznie w pewnym wieku jeśli sami o siebie nie zadbamy to nikt inny o nas nie zadba ;)


czwartek, 26 września 2013

Pierwsze hantelki, artykuł o grubasach i mega odkrycie

Szukając treningów na YT szybko odkryłam, że część treningów, zwłaszcza na ramiona, jest dla mnie niedostępna ze względu na brak odpowiedniego sprzętu. Jasne, hantle można zastąpić butelkami z wodą, puszkami z jedzeniem etc itd. ale z moją koordynacją ruchową jedna z prób skończyła się wyślizgnięciem się butelki i bolesnym uderzeniem w duży palec u stopy. Wobec tego postanowiłam wydać te dwie dychy i nabyć moje pierwsze hantle. Takie jak te poniżej, tylko kilogramowe i niebieskie.




Długo zastanawiałam się nad ciężarem (wahałam się pomiędzy 1 kg a 1,5 kg), ale ostatecznie stwierdziłam że skoro zrobienie jednej pompki sprawia mi trudność wezmę te lżejsze, a za jakiś czas kupię parę dwukilogramowych. 
Już je wypróbowałam podczas ćwiczeń na ramiona MelB i Total Arm Workout z XhitDaily (do znalezienia na YT). Uwierzcie mi, komfort jest o wiele większy niż podczas trzymania plastikowych butelek z wodą ;) Chciałabym również rozpocząć wykroki i przysiady z hantlami, ale nie wiem czy przy tak małym ciężarze ma to w ogóle sens i jak się do tego zabrać od strony technicznej. Po prostu trzymać hantle przy opuszczonych rękach, czy też unosić je podczas robienia ćwiczenia? Czy ktoś z Was może mi doradzić w tej kwestii?

* * *

W nowej Polityce (tak, osiągnęłam wiek w którym sięgam po publicystykę;) ) tematem numeru jest wykluczenie ludzi o rozmiarze XXL, z chwytliwym podtytułem "jak grubas stał się Murzynem naszych czasów". Oczywiście się skusiłam, wydałam 5,90, przeszłam do artykułu, a tam... takie pitu pitu o presji społecznej na szczupłą sylwetkę, dyskryminacji ludzi otyłych, o tabletkach z tasiemcem i - oczywiście - zabójczym dinitrofenolu. Temat wagi jest dość nośny (wystarczy wejść na pierwszy lepszy portal typu Onet, zawsze jest coś o grubasach), więc Polityka też postanowiła się nim zająć. Szkoda że po łebkach.



Na i odkrycie miesiąca. Po paru latach używania odkryłam że mój stary Ipod ma wbudowany licznik kroków. Cóż, lepiej późno niż wcale ;)

niedziela, 22 września 2013

Portale randkowe - my story

Jeszcze nie tak dawno traktowałam je jako miejsce dla desperatów, bo przecież wymarzonego partnera można poznać w normalny sposób. Na uczelni. Imprezie. W autobusie albo pociągu (przecież każda z nas słyszała z pierwszej bądź drugiej ręki o takiej romantycznej historii). W hipermarkecie, na przykład najeżdżając komuś wózkiem na stopę (działa tylko gdy wyglądasz jak Scarlett Johansson). Tylko że mi jakoś nie udało się doprowadzić w takich sytuacjach do czegoś więcej niż wymiana spojrzeń i uśmiechów, a studia w międzyczasie się skończyły i okazji jakby mniej. Z racji profesji w pracy spotykam głównie schorowanych ludzi po pięćdziesiątce albo młodych tatusiów kupujących syrop dla syna. Ewentualnie przystojniaków uprzejmie zagadujących o test ciążowy dla swojej dziewczyny. A kiedy się trafi ktoś młody, wolny i do rzeczy, zwykle na recepcie ma leki psychotropowe. Także widzicie - praca nie jest miejscem w którym mogłabym znaleźć Pana Właściwego.
Tym sposobem osiągnęłam odpowiedni poziom desperacji i wykupiłam 3-miesięczny abonament na portalu randkowym. Z opowieści koleżanek nie spodziewałam się księcia na białym koniu, bo tacy nie muszą chyba szukać przez internet. Gdzieś tam jednak miałam nadzieję, że poznam normalnego chłopaka który też nie ma wielu okazji żeby wejść w związek.



Wnioski po trzech miesiącach? 
Pierwszy wniosek: trzeba pocałować wiele żab, żeby znaleźć swojego księcia.
Drugi wniosek: nie wiem czy mam siłę je wszystkie całować.

Osoby które odzywały się do mnie dzieliły się na kilka głównych grup:
1. Krótkodystansowcy: wymiana dwóch maili, spotkanie najchętniej zakończone wiecie czym, a potem poszukiwanie kolejnej zdobyczy. Nie żebym miała coś przeciwko in general, ale skoro wyraźnie piszę że nie jestem zainteresowana krótkimi przygodami, mogliby sobie darować pisanie akurat do mnie.
2. Długodystansowcy: chętnie sobie popiszą, robi się miło, ale wszelkie propozycje spotkania ucinają w zarodku. Ot, taka rozrywka.
3. Osoby które rzeczywiście dążą do związku - w mojej okolicy są to głównie ludzie z wykształceniem podstawowym bądź średnim z mniejszych miasteczek. Absolutnie nie dyskryminuję mniejszych miasteczek, nie uważam też że każdy musi mieć magistra. Niemniej błędy ortograficzne w każdym zdaniu albo strona o mnie w stylu "nie ma co pisać, to ewaluje z czasem" , dość skutecznie zrażały mnie do dalszych kontaktów. O panach po pięćdziesiątce szukających dużo młodszej partnerki nie będę się rozpisywać.

Ostatecznie doszło do trzech spotkań, które nie doprowadziły do niczego poza (obopólnym?) rozczarowaniem. I jestem zmęczona - codzienne pisanie, smsy, angażowanie swojego czasu, robienie sobie głupich nadziei, narastanie oczekiwań które nie wytrzymywały zderzenia z rzeczywistością... nie mam w tej chwili na to siły. Chociaż pewnie za miesiąc się otrząsnę. I znowu spróbuję. W końcu  trzeba pocałować wiele żab żeby etc.
A co Wy myślicie o portalach randkowych?

wtorek, 17 września 2013

Fat killers - zabójcy tłuszczu

Nie wiem czy wiecie, ale dwa tygodnie temu telewizja Polsat ruszyła z nowym programem w stylu reality show o odchudzaniu pod tytułem Fat Killers - zabójcy tłuszczu.

Opis ze strony producenta:

Na co dzień spotykają ich prawdziwe nieprzyjemności, słyszą niewybredne komentarze, mają poważne problemy z funkcjonowaniem w społeczeństwie. Niejednokrotnie grozi im kalectwo, a być może i śmierć. O kim mowa? O ludziach z gigantyczną nadwagą. To ich historie i zmagania pokażemy w nowym reality-show „Fat Killers. Zabójcy tłuszczu.” 

Link: KLIK






Ze względu na to że sama walczę z nadwagą, oczywiście w sobotnie popołudnie zasiadłam przed telewizorem. Z zapowiedzi spodziewałam się reality opartego na rywalizacji w stylu amerykańskiego The biggest loser. Na szczęście pozytywnie się rozczarowałam - tutaj każdy ma trening i dietę opracowaną specjalnie dla siebie, jeśli jest jakaś odrobina walki między uczestnikami o wynik to odbywa się to na zasadzie motywacji i - co najważniejsze - nikt nie odpada. Bo okrucieństwem byłoby odrzucić niektóre osoby, które są tak otyłe że w sensie dosłownym "walczą o życie". Konwencja programu kojarzy mi się raczej z telenowelą dokumentalną, a nie reality show. Nikt nie jest zamykany w jakimś domu Wielkiego Brata, kamery nie śledzą z ukrycia nocnych rajdów do lodówki ani tarć między uczestnikami. Każdy żyje swoim życiem, trzymając się diety, a uczestnicy spotykają się podczas treningów i specjalnych meetingów wsparcia. No i podczas ważenia - tu oczywiście jest moment dramaturgii typu "schudnie czy nie schudnie". Na razie wszyscy chudną ;-)

Co mi się nie podoba? Zbyt nachalna promocja Konrada Gacy (trenera fitness, twórcy autorskiej metody odchudzania i Bóg wie kogo jeszcze) jako "cudotwórcy", który "sprawia" że ludzie chudną po kilkadziesiąt kilo. Rozumiem że praca w tym programie to dla niego promocja, która może nagonić mu klientów do kliniki. Ale ile można... Drugą kwestią jest brak jakichkolwiek wskazówek dla widzów w sprawie żywienia czy treningów - przed to program traci swój walor edukacyjny. A przecież krótkie wstawki od profesjonalisty, obecne choćby w brytyjskich  show o odchudzaniu, raczej by nie zaszkodziły.
Tak czy inaczej zamierzam oglądać kolejne odcinki. A Wy oglądałyście któryś z epizodów? 

poniedziałek, 16 września 2013

Zanim zaczniesz biegać, najpierw naucz się chodzić...

... czyli będzie o treningach chodzonych (walk workouts) z Youtube. Pierwszy zobaczyłam na jakimś blogu. Pobieżnie go przejrzałam, zobaczyłam maszerujące w miejscu panie które od czasu do czasu robiły wykroki i kopnięcia i cały pomysł wydał mi się raczej... zabawny. Sympatycznie zabawny, ale chodzenie przed ekranem komputera jest raczej monotonne i mało angażujące, zwłaszcza w porównaniu do energetycznej MelB. Ale film jakoś utknął mi w pamięci i kiedy dotknął mnie poantybiotykowy/jesienny spadek energii o którym pisałam w poprzednim poście pomyślałam że "lepiej sobie pochodzić i powymachiwać rękami niż nie zrobić totalnie nic". I tak dołączyłam do chodzących babeczek ;)

Ogólnie rzecz biorąc walk workouts kierowane są do osób bardzo początkujących, co często podkreśla prowadząca ("jeśli się zmęczysz wykopami, po prostu idź", "nie musisz używać ciężarków jeśli źle się z nimi czujesz" etc), a także do osób z dużą nadwagą. Nie obciąża stawów tak jak bieganie, a w dłuższym okresie prowadzi do poprawienia kondycji, spadku poziomu cholesterolu i bezbolesnego "zaprzyjaźnienia się z ruchem". Przy odpowiedniej intensywności pozwala również spalić całkiem przyzwoitą ilość kalorii.

Na Youtube jest cała masa "treningów chodzonych" z podziałem na przebytą odległość (jedna mila, dwie mile etc.). Można znaleźć chodzenie połączone z pracą z hantlami, chodzone układy taneczne, chód interwałowy, indoor jogging dla bardziej zaawansowanych... do wyboru, do koloru.






Z pewnością poleciłabym je jako rodzaj cardio dla początkujących z dużą nadwagą, które mogłyby poczuć się zniechęcone zbyt szybkim tempem popularnych trenerek. Oraz dla wszystkich innych, które mają gorszy dzień (albo serię gorszych dni - jak ja) i zamiast dawać z siebie 100% chcą zafundować sobie coś lżejszego (a nawet bardzo lekkiego ;P). Może nie zapewni to nam spektakularnych zmian w sylwetce, ale lepszy taki trening niż żaden, prawda?

piątek, 13 września 2013

Jesienny spadek energii

Złe samopoczucie towarzyszy mi już ponad tydzień, od czasu odstawienia antybiotyku. Polekowe osłabienie,  kłopoty z tarczycą, a może początki jesiennej depresji - who knows? Tak czy inaczej objawia się to:
1. ogólnym spadkiem chęci do czegokolwiek 
2. wzmożoną potrzebą snu i zwiększonym zmęczeniem po pracy (śpię po 9-10 godzin na dobę, następne 10 poświęcam na pracę i dojazdy czyli dosłownie przesypiam życie!)
3. zmniejszonym apetytem (jedyny pozytyw)
4. zmniejszoną tolerancją na wysiłek - przy ćwiczeniach które jeszcze miesiąc temu wykonywałam bez problemów jestem zmęczona, kolana mi drżą etc.

Metody walki:




Żeń-szeń (Panax Ginseng):

- adaptogen, którego właściwości przypisuje się zawartości unikalnych związków: ginsenozydów
- zwiększa siły witalne organizmu, pomaga w stanach chronicznego zmęczenia
- wspomaga pamięć i koncentrację
- podwyższa ciśnienie krwi
- redukuje stres oksydacyjny

Tran (tutaj: tran islandzki marki Lysi):

- jest to olej z wątroby dorsza, bogaty w nienasycone kwasy tłuszczowe omega-3 i omega-6
- przy regularnym stosowaniu poprawia stan układu sercowo-naczyniowego, obniża poziom cholesterolu, zmniejsza krzepliwość krwi
- źródło witamin A i D (obecnie ma to mniejsze znaczenie,ale w latach 50 uzupełniano nim niedobory wśród młodzieży szkolnej).
 - witamina D3 poprawia funkcjonowanie białych krwinek dlatego tran wspomaga odporność organizmu (chociaż tutaj polecałabym bardziej olej z wątroby rekina...)
- kwasy omega-3, głównie DHA, stanowią główny budulec kory mózgowej. Z tego względu podaż tych kwasów w diecie jest niezbędna do prawidłowego funkcjonowania mózgu, działa przeciwdepresyjnie i przeciwlękowo





Różeniec górski (złoty korzeń, arktyczny korzeń):

- adaptogen, mniej znany "brat" żeń-szenia
- poprawia wytrzymałość na stres fizyczny i psychiczny
- stymuluje wydzielanie neuroprzekaźników, dlatego przeciwdziała depresji
- zwiększa wydolność organizmu, zmniejszając jednocześnie czas potrzebny na odpoczynek pomiędzy okresami intensywnych ćwiczeń

Falvit - zestaw witamin i minerałów o dość przyzwoitym składzie

A jeśli to nie pomoże, pozostanie mi tylko pakiet badań diagnostycznych i wizyta u lekarza.


Tak na marginesie, ostatnio na blogach widziałam wysyp postów na temat jesiennej chandry i dziesiątki sposobów jak sobie z nią radzić: od kąpieli z bąbelkami do zapisania się na fitness. Wszystkie są fajne, ciekawe i mogą chwilowo poprawić nastrój, ale jeśli przez dłuższy okres czujecie się kiepsko pod względem fizycznym i psychicznym, to zamiast zapalić dziesiątą z rzędu świecę o zapachu cynamonu idźcie do lekarza. To może być anemia, początki depresji, zaburzenia hormonalne lub coś poważniejszego i podstawowa morfologia po prostu Wam się należy. Nie dajcie sobie wmówić, że młodzi ludzie nie chorują.

PS. Syndrom chronicznego zmęczenia jest przez wielu lekarzy uznawany za chorobę! Niestety cholernie trudną do zdiagnozowania i leczenia, więc mogę mieć tylko nadzieję że to nie to...


poniedziałek, 9 września 2013

100 książek które trzeba przeczytać wg BBC

Post zainspirowany TYM WPISEM.

1. Duma i uprzedzenie – Jane Austen
2. Władca Pierścieni – JRR Tolkien
3. Jane Eyre – Charlotte Bronte
4. Seria o Harrym Potterze – JK Rowling
5. Zabić drozdad – Harper Lee

6. Biblia
7. Wichrowe Wzgórza – Emily Bronte
8. Rok 1984 – George Orwell

9. Mroczne materie (seria) – Philip Pullman
10. Wielkie nadzieje – Charles Dickens

11. Małe kobietki – Louisa M Alcott
12. Tessa D’Urberville – Thomas Hardy (oglądałam serial BBC który ostro mnie zdołował)
13. Paragraf 22 – Joseph Heller
14. Dzieła zebrane Szekspira (bez przesady)
15. Rebeka – Daphne Du Maurier
16. Hobbit – JRR Tolkien
17. Birdsong – Sebastian Faulks
18. Buszujący w zbożu – JD Salinger
19. Żona podróżnika w czasie – Audrey Niffenegger
20. Miasteczko Middlemarch – George Eliot

21. Przeminęło z wiatrem – Margaret Mitchell
22. Wielki Gatsby – F Scott Fitzgerald
23. Samotnia (w innym tłumaczeniu: Pustkowie) – Charles Dickens
24. Wojna i pokój – Leo Tolstoy
25. Autostopem przez Galaktykę – Douglas Adams
26. Znowu w Brideshead – Evelyn Waugh
27. Zbrodnia i kara – Fyodor Dostoyevsky
28. Grona gniewu – John Steinbeck
29. Alicja w Krainie Czarów – Lewis Carroll
30. O czym szumią wierzby – Kenneth Grahame

31. Anna Karenina – Leo Tolstoy
32. David Copperfield – Charles Dickens
33. Opowieści z Narnii (cały cykl) – CS Lewis

34. Emma- Jane Austen
35. Perswazje – Jane Austen

36. Lew, Czarwnica i Stara Szafa – CS Lewis
37. Chłopiec z latawcem – Khaled Hosseini
38. Kapitan Corelli (w innym tłumaczeniu: Mandolina kapitana Corellego) – Louis De Bernieres
39. Wyznania Gejszy – Arthur Golden
40. Kubuś Puchatek – AA Milne
41. Folwark zwierzęcy – George Orwell
42. Kod Da Vinci – Dan Brown
43. Sto lat samotności – Gabriel Garcia Marquez

44. Modlitwa za Owena – John Irving
45. Kobieta w bieli – Wilkie Collins

46. Ania z Zielonego Wzgórza – LM Montgomery
47. Z dala od zgiełku – Thomas Hardy
48. Opowieść podręcznej – Margaret Atwood 

49. Władca much – William Golding
50. Pokuta – Ian McEwan (jestem w trakcie)
51. Życie Pi – Yann Martel

52. Diuna – Frank Herbert
53. Cold Comfort Farm – Stella Gibbons
54. Rozważna i romantyczna – Jane Austen
55. Pretendent do ręki – Vikram Seth
56. Cień wiatru – Carlos Ruiz Zafon
57. Opowieść o dwóch miastach – Charles Dickens
58. Nowy wspaniały świat – Aldous Huxley
59. Dziwny przypadek psa nocną porą (również: Dziwny przypadek z psem nocną porą) – Mark Haddon
60. Miłość w czasach zarazy – Gabriel Garcia Marquez
61. Myszy i ludzie (również: O myszach i ludziach) – John Steinbeck
62. Lolita – Vladimir Nabokov

63. Tajemna historia – Donna Tartt
64. Nostalgia anioła – Alice Sebold
65. Hrabia Monte Christo – Alexandre Dumas
66. W drodze – Jack Kerouac
67. Juda nieznany – Thomas Hardy

68. Dziennik Bridget Jones – Helen Fielding
69. Dzieci północy – Salman Rushdie
70. Moby Dick – Herman Melville
71. Oliver Twist – Charles Dickens

72. Dracula – Bram Stoker
73. Tajemniczy ogród – Frances Hodgson Burnett

74. Zapiski z małej wyspy – Bill Bryson
75. Ulisses – James Joyce

76. Szklany kosz – Sylvia Plath
77. Jaskółki i Amazonki – Arthur Ransome
78. Germinal – Emile Zola
79. Targowisko próżności – William Makepeace Thackeray
80. Opętanie – AS Byatt

81. Opowieść wigilijna – Charles Dickens
82. Atlas chmur – David Mitchell

83. Kolor purpury – Alice Walker
84. Okruchy dnia – Kazuo Ishiguro
85. Pani Bovary – Gustave Flaubert
86. A Fine Balance – Rohinton Mistry
87. Pajęczyna Szarloty – EB White
88. Pięć osób, które spotykamy w niebie – Mitch Albom
89. Przygody Scherlocka Holmesa – Sir Arthur Conan Doyle
90. The Faraway Tree Collection – Enid Blyton
91. Jądro ciemności – Joseph Conrad

92. Mały Książę – Antoine De Saint-Exupery
93. Fabryka os – Iain Banks
94. Wodnikowe Wzgórze – Richard Adams
95. Sprzysiężenie głupców (również: Sprzysiężenie osłów) – John Kennedy Toole
96. Miasteczko jak Alece Springs – Nevil Shute
97. Trzej muszkieterowie – Alexandre Dumas

98. Hamlet – William Shakespeare
99. Charlie i fabryka czekolady – Roald Dahl
100. Nędznicy – Victor Hugo

Instrukcja obsługi:
1. Pogrub te tytuły, które przeczytałeś/-łaś.
2. Użyj kursywy przy tych, które masz zamiar przeczytać.
3. Wykreśl te tytuły, których nie masz zamiaru czytać, albo byłaś/-łeś zmuszona/-y przeczytać za czasów szkolnych i je znienawidziłaś/-łeś.

4. Umieść to na blogu.


Jak widać dominuje literatura brytyjska (nieproporcjonalnie dużo Dickensa i Austen) i amerykańska przy pominięciu autorów z innych krajów, za wyjątkiem Dumasa, Tołstoja i Dostojewskiego (głupio by było ich pominąć;) ). Ale ja bardzo lubię literaturę angielską więc moim bezterminowym, niefitnessowym wyzwaniem będzie pogrubienie każdego zaznaczonego kursywą tytułu.

Krótki update ćwiczeniowy: ćwiczę i /względnie/ dietuję, ale konkrety podam kiedy wreszcie będę miała czym się pochwalić.



wtorek, 3 września 2013

Ostatni dzień antybiotyku i pierwszy nowego wyzwania

Antybiotyk miał opóźniony zapłon, ale w końcu podziałał (a może choroba zaczęła przechodzić samoistnie) i mogę powiedzieć że jestem prawie zdrowa. Kaszel i lekki katar będą się utrzymywać pewnie przez parę tygodni, ale samopoczucie za to znacznie lepsze i to się liczy. Jutro rano biorę ostatnią tabletkę, i w pełni sił będę mogła dołączyć do nowego wyzwania Kamy (KLIK).





 Najbardziej mnie boli że te dwa tygodnie chorowania były porażką pod względem żywieniowym. Siedziałam w domu zasmarkana, nudziłam się, nie miałam internetu, za to miałam lodówkę i ŻARŁAM. Przez co zaprzepaściłam te mizerne efekty które wypracowałam wcześniej. Dlatego akcja autorki bloga spadła mi jak gwiazdka z nieba i dała solidnego kopa do działania, mimo że zaczynam z kilkudniowym poślizgiem.
Cztery miesiące do końca roku, zakładany spadek około 2 kilogramów na miesiąc i na Sylwestra powinnam być już szczupła, gładka i powabna ;-)

Jutro The moment of truth czyli wymiary i aktualna waga.





piątek, 30 sierpnia 2013

Kontrola i inne nieszczęścia

Wiem że od kilku postów blog zaczyna przypominać litanię narzekań, zamiast coś na kształt bloga fitnessowo-lifestylowego o którym marzyłam, ale trudno. Znów się muszę pożalić.
1. Antybiotyk nie działa, a choroba rozwija w najlepsze. Z dnia na dzień jest gorzej.
2. Mimo to musiałam wrócić do pracy ze względu na zapowiedzianą kontrolę przy której muszę być obecna.
3. Również ze względu na kontrolę nie mogę wziąć zaplanowanego wrześniowego urlopu. Zostaną mi tak atrakcyjne terminy jak październik czy listopad. 
4. Po sobotnim weselu kandydat na chłopaka stał się byłym kandydatem na chłopaka.
5. W Biedronce nie mają grzanego wina, które miało stanowić moje lekarstwo na punkty 1. 2. 3. i 4.


PS. Właśnie ułamał mi się paznokieć.


środa, 28 sierpnia 2013

Uciekałam jak umiałam a i tak mnie dopadło...

A jednak - mimo walki - dopadło mnie paskudne choróbstwo. Przechodzone przeziębienie zmieniło się w regularne zapalenie oskrzeli z kiepskimi wynikami badań i koniecznością przyjmowania końskiej dawki antybiotyku. Jestem na zwolnieniu, leżę w łóżku, o ćwiczeniach nie ma nawet mowy (z dietą też kiepsko, bo pocieszam się czekoladą...). W dodatku router mi padł więc mój internet ograniczony jest do 1 GB miesięcznie z modemu Play, dlatego nie mogę was za bardzo czytać i komentować.
Wracam gdy tylko poczuję się lepiej.
 

środa, 21 sierpnia 2013

Odkładanie życia na później (dzisiaj na poważnie)

Na początku bloga przedstawiłam pokrótce swoją historię odchudzania, nie poruszyłam jednak bardzo ważnej i bolesnej kwestii swoistego trwania w zawieszeniu i odkładnia życia na później, do tego szczęśliwego momentu aż będę szczupła a wszystko automatycznie stanie się  piękne i cudowne.
Nie wiem czy jest to powszechne zjawisko. Z tego co czytam na Waszych blogach, większość z Was potrafi cieszyć się życiem niezależnie od obecnej wagi. Z drugiej strony nie wierzę, żeby problem uzależniania życia od wskazówki wagi dotyczył tylko mnie. To by było cholernie niesprawiedliwe, nie sądzicie? ;-) A tak serio przecież ludzie otyli mają różne strategie radzenia sobie z własną tuszą: niektórzy robią z siebie wesołego grubasa, inni udają że problem nie istnieje i zakładają mini rozmiaru 46, więc muszą być też tacy którzy wycofują się ze społeczności wgłąb siebie i przez lata opracowują taktykę stapiania się ze ścianą, obiecując sobie że kiedy schudną wszystko sobie odbiją.

Wydaje mi się, że w moim przypadku wszystko rozpoczęło się, kiedy dostałam się do tzw. "dobrego liceum". Dobrego to znaczy wysoko z rankingach, dla tzw. młodzieży z ambicjami, z dobrych domów. Naturalne onieśmielenie związane z nową szkołą stało się znacznie większe, kiedy uświadomiłam sobie że wszyscy są szczupli, zgrabni i fajnie ubrani. Nie należę do tych przebojowych szczęśliwców emanujących pozytywną energią, posiadających ciekawą pasję, wybijających się w jakiejś dziedzinie - słowem, nie miałam nic, czym mogłabym nadrobić nieciekawą (grubą) powierzchowność. Nie lubiłam mojej klasy. Nigdy do końca się z nią nie zintegrowałam, choć nigdy nikt mnie specjalnie nie odrzucał czy nie wyśmiewał. Już wówczas w mojej głowie zaczął pojawiać się głosik, który tłumaczył mi że nie zasługuję na to, żeby gdzieś wyjść z rówieśnikami. Iść na połowinki (bo grubas śmiesznie będzie wyglądał w sukience no i nie miałam z kim). Na osiemnastkę kolegi do klubu. Na klasową wycieczkę. Nic dziwnego że z czasem przestałam być uwzględniana w zaproszeniach. 
Od samotności uciekałam w internet i z niecierpliwością czekałam na studia. Bo przecież wtedy wszystko się zmieni, prawda? Schudnę, a wtedy studenckie życie stanie przede mną otworem. I "nadrobię" te beznadziejne lata liceum.

Na studiach schudłam, ale nie dość, a co gorsza zaczęłam zajadać stres i znowu tyć. Głos z tyłu głowy stawał się coraz silniejszy: jesteś za gruba, żeby iść i się tak po prostu bawić, zrobisz z siebie pośmiewisko! Słuchałam tego głosu, unikałam grupowych imprez, tłumaczyłam że nie lubię dyskotek, aż wreszcie moja grupa rozbiła się na grupki które zaczęły same organizować imprezy i wyjścia, a ja znowu nigdzie nie należałam. Dodatkowo wszystkie (nie żeby było ich wiele) możliwości poznania jakiegoś faceta ucinałam w zarodku, bo - tak, zgadliście - grubas nie zasługuje na chłopaka. 
Z czasem przywykłam do stresu i w okolicach trzeciego roku powoli zeszłam do wagi 53 kilo przy 161 cm wzrostu (utrzymywałam ją do końca studiów). Byłam dumna z siebie i szczęśliwa. Wreszcie mogłam przyłączyć się do jakiejś społeczności, zacząć chodzić na imprezy, przestać siedzieć w domu. Przecież jestem szczuplejsza niż część moich koleżanek, życie stanie się piękne. Tylko wiecie co... nikt na mnie specjalnie nie czekał. Kupiłam bilet na imprezę studentów z mojego roku, poszłam odpicowana, zebrałam parę miłych komplementów i TO WSZYSTKO. Próżnia. Znajomi z roku mieli już swój krąg przyjaciół, należeli do organizacji studenckich etc i po dwóch latach zdawkowych rozmów nie miałam jak się do nich przebić. Ludzie generalnie mieli gdzieś że schudłam - dalej postrzegali mnie jako szarą, nieciekawą osobę z którą można porozmawiać najwyżej o studiach czy o filmie w telewizji i nie miałam wielkich szans żeby to zmienić. A próbowałam. Chodziłam na dyskoteki z koleżankami z poczuciem że się wpraszam, bo żadna nie spytała mnie czy robimy jakiś wypad wieczorem. Urządzałam tzw. before party (frekwencja żałosna), proponowałam jakieś wyjścia (ale szybko przestałam bo przechodziły bez echa), zawsze pierwsza wysyłałam życzenia świąteczne, pomagałam w prezentacjach i tym podobne. Wszystko na nic - więzi przyjaźni zostały już utworzone, a ja mogłam co najwyżej awansować na "koleżankę". 
Wiem, że to absurdalne i wtedy też to wiedziałam, ale miałam pretensje do całego świata. Przecież kiedy schudnę miałam zacząć cudowne życie, chodzić na imprezy, latem organizować studenckie wyjazdy, a zimą sylwestra w Zakopanem. A tak naprawdę nic się nie zmieniło. Lata liceum i studiów uciekły mi przez palce na odkładaniu wszystkiego do czasu "aż schudnę", a potem rozżaleniu że owe schudnięcie nie robiło nikomu różnicy. Zanim przejrzałam na oczy skończyły się studia, zaczęłam pracować i teraz każdy ma swoje życie - nie jest łatwo znaleźć przyjaciół, czas na wojaże, i generalnie panuje pogląd że "czas na szaleństwa minął". A ja teraz chętnie korzystałabym z każdej okazji na rozrywkę, tylko tych okazji jakby brak ;)

Po co to piszę? Chyba jako przestrogę i prośbę. Wiem że wiele osób czytających te blogi ma kilkanaście-dwadzieścia lat. Więc proszę Was: nie róbcie tego co ja. Kiedy ktoś was gdzieś zaprosi - idźcie. Kiedy klasa wybiera się na basen, nie wykręcajcie się tylko kupujcie strój jednoczęściowy (jeśli krępujecie się bikini) i bawcie się dobrze. Od początku inicjujcie wyjścia i korzystajcie z każdej szansy studenckiego wyjazdu. Niezależnie czy chodzi o nadwagę, trądzik czy inny problem z wyglądem, takie cechy zewnętrzne mają znaczenie tylko przez kilka pierwszych dni - w relacjach z ludźmi o wiele bardziej liczy się osobowość, więc jeśli od początku będziecie otwarte, uśmiechnięte, ciekawe świata, ludzie przestaną zwracać uwagę na Wasze problemy wyglądowe. Nie odkładajcie życia do chwili, kiedy już osiągnięcie ideał. Mówię Wam z własnego doświadczenia: nie warto.

PS. Zresztą myślę, że większości dziewczyn tutaj problem nie dotyczy. Ta notka powstała tak na wszelki wypadek ;-)


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Na skraju przeziębienia po szalonym weekendzie

Czy macie czasem uczucie, że "coś was bierze"? Ja od kilku dni mam wrażenie że zaraz zachoruję (w nosie kręci, w gardle drapie i głowa jakoś dziwnie boli). Biorę wówczas zapobiegawczo ibuprofen i przechodzi, żeby uderzyć następnego dnia. Dzisiaj to uczucie nasiliło się, więc zastosowałam silniejszą artylerię:

reklama Coldrexu, ale w kubeczku jest Theraflu;)

Wracając do weekendu, to jak zwykle pojawiły się pokusy wystawiające moją silną wolę na próbę...

1. Czwartek: spotkanie rodzinne. Pełna zapału trzymam się dzielnie, do czasu aż ciocia wnosi 12 rodzajów ciast z cukierni z prośbą, żeby pomóc jej wybrać kilka na wesele. Toż to sabotaż jak się patrzy! Odmowa degustacji niemożliwa. Pocieszam się że kawałki były wielkości kciuka.
2. Piątek na plus: ćwiczenia są, kilkugodzinny rajd po sklepach zaliczony. Deser w Grycanie za 9,90 niestety też... Ale w zamian brak podwieczorku i kolacji.
3. Sobota: istne szaleństwo. Wyjazd nad jezioro tylko po to żeby rzucić bagaże i ruszyć na 4-godzinny spływ kajakowy, po którym nadal bolą mnie ramiona. Potem grill (grzecznie zjadłam same warzywa, pierś z kurczaka i jednego draża kokosowego z Biedronki), i szał ciał w aqua parku. Jestem z siebie bardzo dumna - zazwyczaj ze względu na posturę unikam miejsc w których przez dłuższy okres czasu trzeba pokazywać ciało w stroju kąpielowym. A tu odważyłam się i niespodziewanie dobrze się bawiłam. Tylko ci ratownicy taksujący wzrokiem każdą młodą kobietę... Potem nocleg w przyczepie (witaj przygodo, witajcie komary!).
4. Niedziela: kościół, ognisko (kiełbasa śląska z ogniska być musiała - ale wytopiłam z niej tyle ile się dało), rajd z powrotem do domu na wieczór panieński koleżanki w spa. Wieczorem posiadówka w jej mieszkaniu i tu ze wstydem przyznaję że popłynęłam - 2 kawałki pizzy, koreczki z serem, muffin i ciacho czekoladowe. 

A od dziś wracam do normalności. Chyba że przeziębienie popsuje mi szyki...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Sukienka z przeceny czyli odchudzanie na ostatnią chwilę

Ja NAPRAWDĘ nie uznaję odchudzania last minute. Szczerze wierzę że takie wynalazki prowadzą do efektu jojo, są niezdrowe, osłabiają organizm, etc etd. I najchętniej kupiłabym zwyczajnie sukienkę w rozmiarze 38, w którym czułabym się swobodnie na weselu, które ma się odbyć za 12 dni.
Ale kiedy ma się ograniczony czas na chodzenie po sklepach, ograniczone zasoby finansowe i tak naprawdę grzebie się w resztkach przecen szukając czegoś, co będzie w miarę pasowało na figurę gruszki i jednocześnie współgrało z posiadanymi butami, możliwości są raczej ograniczone.

Oto sukienka za całe 69 zł w rozmiarze 36:


Żeby było jasne: krój ma raczej opływający sylwetkę, więc nigdzie się z niej nie wylewam. Ale gdybym schudła te dwa kilogramy z pewnością wyglądałabym lepiej i czułabym się o wiele pewniej. 
Od paru dni staram się trzymać dietę i ćwiczyć, ale teraz muszę wprowadzić ekstremalny dwunastodniowy plan ratunkowy ;)

Założenia:
1. pięć posiłków dziennie, zero słodyczy i alkoholu
2. kolacja: wyłącznie chude białko na zmianę z zupą kapuścianą z tego przepisu
3. ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia plus możliwie aktywny tryb życia
4. balsam brązujący - ciemniejsze nogi to szczuplejsze nogi (przynajmniej wizualne)

Założenia awaryjne:
1. obciskające majtasy uciskające uda i brzuch i nadzieja, że nikt ich nie dojrzy zza mojej kreacji...
2. wkładki silikonowe do stanika równoważące figurę i nadzieja, że nie wypadną...

Same przyznacie, że plan awaryjny nie prezentuje się nadzwyczaj zachęcająco.Pozostaje mi mieć nadzieję, że przez 12 dni można osiągnąć cokolwiek poza pozbyciem się z organizmu nadmiaru wody. I że zupa kapuściana ma właściwości odchudzające nawet bez tej absurdalnej diety siedmiodniowej, w którą jest opatrzona.


niedziela, 11 sierpnia 2013

Akcja Oszczędzanie

W związku z akcją Oszczędzanie postanowiłam że wszystkie 2 zł i 5 zł jakie mam w portfelu będą trafiać do skarbonki. Zalety są dwie: oczywiście szansa na uzbieranie konkretnej kwoty plus utrudnione wydawanie na słodycze (bo łatwiej wydać 2 złote na loda na patyku niż rozmieniać dwie dychy).
Szybko pojawił się jeden problem - nie mam skarbonki ;) Wiem że może ją udawać jakikolwiek słoik, pudełko z wydrążonym otworem na monety etc, ale mój zmysł estetyczny domaga się prawdziwej Skarbonki-Świnki i w związku z tym wybrałam się na internetowe poszukiwania.


OPCJA PIERWSZA
Zalety: estetyka i aż serce rośnie kiedy świnka się powoli napełnia
Wady: zakup jednorazowy, bo jedynym sposobem odzyskania pieniędzy jest rozbicie świnki (chociaż z moimi skłonnościami do wydawania może to okazać się zaletą...)



OPCJA DRUGA
Zalety: estetyczna, ładna, pasuje do każdego wnętrza, wielorazowego użytku
Wady: niewielki rozmiar, wysoka cena

 OPCJA TRZECIA
 Zalety: niedroga, wielorazowego użytku, pasowałaby do moich fioletowych ścian
Wady: nieco dziecinna, brak stylu



A koniec końców pewnie i tak skończy się na wyprawie do Empiku i Pepco i grzebaniu w przecenach... 



PS. Wiem że wydawanie pieniędzy na specjalną skarbonkę-świnkę po to żeby oszczędzać jest absurdalne, ale CHCĘ mieć taką skarbonkę i nic na to nie poradzę.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Update ćwiczeniowy plus miła niespodzianka

Muszę się pochwalić (hehe), że ćwiczę regularnie od całych trzech dni! 



Tak, to była ironia. Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale z drugiej strony po co dalej rozpamiętywać niepowodzenia poprzednich tygodni? Muszę iść do przodu i skupiać się na dniu bieżącym. Skoro perspektywa diety i ćwiczeń w dłuższym okresie czasu jest trudna do przełknięcia, staram się codziennie rano postanowić sobie że DZISIAJ będę starała się jeść czysto i DZISIAJ poćwiczę. A jutro się zobaczy.
Wczoraj po raz pierwszy po treningu zrobiłam rozciąganie, przed którym broniłam się wcześniej rękami i nogami. Skorzystałam z tego filmu:



Pan w pasiastym kostiumie wymiata, a same ćwiczenia były bardzo przyjemne. Zastanowiło mnie to, że prowadzący stawia na rozciąganie statyczne. Z lekcji w-fu mgliście sobie przypominam dynamiczne pogłębianie skłonów i "bujanie się" podczas ćwiczeń rozciągających.

A teraz niespodzianka w pracy (nie, niestety nie jest to podwyżka). Z racji tego że pracuję w osiedlowej aptece rzadko przychodzą do nas przedstawiciele z jakimiś gratisami (ewentualnie dostajemy próbki które wystarczają na wysmarowanie 5 cm2 powierzchni ciała...). Dlatego poczułam się mile zaskoczona kiedy dostałam do przetestowania krem na zmęczone nogi Diosmed - nowość, która jako jedyna na rynku zawiera diosminę i heparynę. Mam problemy z pajączkami i skłonności do żylaków (napiszę o tym odrębny post), a pozycja siedząco-stojąca nie sprzyja prawidłowemu przepływowi krwi, dlatego z chęcią wypróbuję. Niby mała rzecz, ale gratis zawsze cieszy :-)

niedziela, 4 sierpnia 2013

Urodzinowo - prezentowo

Szczerze mówiąc moje odczucia dotyczące obchodzenia urodzin są od paru lat dość ambiwalentne, bo - powiedzmy sobie szczerze - z czego tu się cieszyć? Ze zbliżającej się wielkimi krokami trzydziestki? Nie jest to okazja do otrzymania masy prezentów jak w dzieciństwie ani do wyprawienia fajnej imprezy jak na studiach. W tej chwili dostaję co najwyżej parę groszy od dziadków, smsy od znajomych i sporo wpisów na facebooku, który niezawodnie przypomina komu w jakim dniu złożyć życzenia.
Niemniej, żadna okazja do zakupów nie jest zła, więc pokażę Wam parę drobiazgów które sama sobie sprawiłam w prezencie.

1. Żel Bingo Spa z L-karnityną, zakupiony pod wpływem pozytywnych komentarzy z bloga cellulitowo. Trochę się go obawiam ze względu na słabe naczynka, dlatego na razie nie będę owijać folią nic poza pośladkami. Kiedy skóra przywyknie może odważę się spróbować krótkiego wrapingu.



2. Łupy z Rossmana: pomadka Color Whisper i płyn do kąpieli Luksja.


3. Słynny poradnik o kształtowaniu się nawyków. Nie liczę że zmieni moje życie, bo chyba żadna książka nie zmieniła niczyjego życia (co najwyżej mogła je odebrać jeśli spadła komuś na głowę z wysokości), ale mam cichą nadzieję że znajdę w niej parę porad jak zmienić okazjonalne ćwiczenia w rutynę taką jak mycie zębów. 


Chciałam też kupić jakąś fajną sukienkę na sierpniowe wesele na przecenach, ale nic nie upolowałam. To co było na mnie dobre i tanie było równocześnie brzydkie, to co ładne i tanie źle leżało ze względu na figurę gruszki, a to co ładne i dobrze leżało było - tak, zgadłyście - drogie. Oczywiście moim pierwszym odruchem były łzy w oczach, myśl "jaka ja jestem gruba" i chęć pocieszenia się lodami z Grycana, ale jakoś się przemogłam. W tym tygodniu idę drugi raz. Może inna galeria okaże się dla mnie łaskawsza.


sobota, 3 sierpnia 2013

Nowy miesiąc = nowy początek

Nieudany, paskudny i obfitujący w pecha lipiec zostawiam za sobą i obiecuję solennie, że sierpień będzie lepszy. A drogą do tego będzie... redukcja wyzwań ;) Paradoksalnie duża ilość planów związanych z dietą, sportem, rozwojem osobistym tylko mnie przygniatała. Jednego tygodnia dawałam sobie radę, ale drugiego wyskakiwało robienie przetworów, remont, sprzątanie po remoncie, etc i nie byłam w stanie zrealizować założeń. Co skutkowało ogólnym dołem i myślą "rzucam to w cholerę", która hamowała mnie na długie tygodnie.

Plany na sierpień:
1. Wysiłek fizyczny 5x tydzień (trening/marsz/rower - whatever).
2. Pięć posiłków dziennie. Walka z atakami obżarstwa.
3. Powtarzanie materiału z niemieckiego, jakikolwiek kontakt z angielskim.
4. Częstsze pisanie na blogu - wiedząc, że ktoś mnie obserwuje czuję wzrost motywacji

Marzy mi się również sierpień bez słodyczy (z małym wyjątkiem podczas ślubu kuzyna). Nie wiem czy to realne - wiadomo, że w upały człowiek ma ochotę na lody - ale będę walczyć.

PS. Podsumowań lipcowych nie wstawiam, bo mijałoby się to z celem i głęboko mnie upokorzyło. Mam nadzieję że we wrześniu będę mogła już się Wam czymś pochwalić.

PS2. Wiem że waga nie jest obiektywnym wskaźnikiem efektów, ale wreszcie wstawiłam świeżą baterię. Po miesiączce zważę się, zmierzę i podam aktualne wymiary.

piątek, 26 lipca 2013

wafle kukurydziane - moje nowe uzależenienie

Nigdy nie pałałam wielką miłością do wafli ryżowych. Kiedyś miałam krótką przygodę z waflami Sonko pokrytymi z jednej strony ciemną czekoladą (miały stanowić niskokaloryczny ekwiwalent deseru), ale skończyło się tym że zlizywałam czekoladę a wafel lądował w koszu. Stwierdziłam że dmuchany pozlepiany ryż nie jest dla mnie. I miałam rację, bo ostatnio uwiodła mnie dmuchana kukurydza. Koleżanka w pracy poczęstowała mnie waflami kukurydzianymi marki Good Food i się w nich zakochałam.

INFORMACJE ZE STRONY PRODUCENTA:

źródło: goodfood.pl/pl/produkty/wafle-extra-cienkie/kukurydziane

Składniki:
Kukurydza pełnoziarnista 60%, grys kukurydziany, sól morska 0,75%

Cechy charakterystyczne:
  •  wafle niskotłuszczowe
  •  niska zawartość cukrów
  •  bez glutenu
  •  extra cienkie, 6mm grubości
  •  pełnoziarniste
  •  produkowane z najwyższej jakości  kukurydzy
  •  sposób wypieku zapewnia zachowanie wszystkich cennych składników pełnego ziarna
  •  wysoka zawartość błonnika
  •  zawiera 7,2% błonnika

1 wafel zawiera 19 kcal

 Wafle są chrupiące, bardzo cienkie (trzy razy cieńsze od standardowych ryżowych), nie za słone a smak przywodzi na myśl solony popcorn kupowany przed wejściem na seans filmowy. Początkowo brałam do pracy całe paczki, ale zdecydowanie za szybko schodziły, więc teraz biorę trzy lub cztery sztuki. Stanowią dobrą przegryzkę przed wyjściem z pracy - dzięki nim nie rzucam się głodna na jedzenie co zazwyczaj skutkuje wieczornym obżarstwem. Oczywiście nie łudzę się, że są zdrowe - ich jedyną zaletą jest zawartość błonnika - ale są przyzwoitym zapychaczem, a podczas domowych posiadówek filmowych mogą stanowić alternatywę dla chipsów. 
Ich wadą jest niewątpliwie niewygodne zamknięcie przy użyciu grubego drucianego czegoś (widoczne na zdjęciu) - preferowałabym zamknięcie strunowe. Niezamknięte nadal są smaczne, ale szybko tracą swoją chrupkość i świeżość.

Zalety:
- smak podobny do popcornu
- mała ilość kalorii na sztukę
- pełnoziarnistość, zawartość błonnika
- prosty skład
- cena - maksymalnie 3 złote
Wady:
- niewygodne zamknięcie
- słaba dostępność w mniejszych sklepach

Przy okazji szukania informacji o tych waflach odkryłam, że firma wprowadziła nowość - wafle kukurydziane z ziołami prowansalskimi. Czy któraś z was próbowała już tego cuda?

niedziela, 21 lipca 2013

powrót blogerki marnotrawnej

Nie pisałam ponad tydzień, co przy tak świeżym blogu może sprawiać wrażenie porzucenia, ale naprawdę totalnie nie miałam czasu. Oprócz regularnej pracy zaczęły się zajęcia z hiszpańskiego, sezon na przetwory (20 kilo wiśni samo się nie wydryluje), generalne sprzątanie po remoncie łazienki i przygotowanie przyjęcia z okazji imienin babci. A podczas nielicznych wolnych chwil starałam się prowadzić jakieś życie towarzyskie, bo inaczej zupełnie bym oszalała wśród słoików z wiśniami i porzeczkami ;-)
 Nie, diety też nie udało mi się trzymać, chociaż obyło się bez większych wpadek, a na ćwiczenia miałam czas i siłę tylko raz. Pocieszam się tylko że trochę kalorii spaliłam przy intensywnym sprzątaniu i myciu okien.

Ale od jutra będzie lepiej. Do przerobienia zostały tylko ogórki, które mają tą zaletę, że nie trzeba ich drylować ani oddzielać od łodyżek. Wracam na właściwe tory.

piątek, 12 lipca 2013

Smutek egzystencjalny i podstępna Tiffany

Do Ewy Chodakowskiej i niezawodnej MelB dołączyłam ćwiczenia  autortswa Tiffany Rothe (między innymi słynne "tiffoczki"). I stwierdzam że to są najpodstępniejsze krótkie treningi na jakie kiedykolwiek trafiłam. Rozpoczęłam rozgrzewką - bardzo sympatyczną, ale nie czułam się po niej porządnie rozgrzana:
 
 
Potem tradycyjnie poćwiczyłam z MelB, a następnie wzięłam się za ćwiczenia na talię:
 
 
 
Phi, jakie to proste - pomyślałam - po czym przesłam do ABS:
 
 
 
Mięśnie brzucha mam słabe i trochę się jednak zmęczyłam, więc zakończyłam spokojnym treningiem na nogi baleriny:
 
 
 
Po treningu stwierdziłam że baleriną to ja nie zostanę choćby ze względu na ciągłą utratę równowagi i zadowolona z siebie poszłam spać.
A następnego dnia rano... boli! Co? Wszystko w obrębie między klatką piersiową a biodrami. Miałam "zakwasy" w miejscach o których nawet nie podejrzewałam że są umięśnione. Z czego wnoszę, że niewinne ćwiczenia w Tiff muszą  jednak działać. Ledwo zwlekłam się z łóżka i poszłam do pracy, cały dzień krzywiąc się przy pochylaniu.
Niemniej stwierdzam że to bardzo przyjemne treningi dla początkujących i będę sobie urozmaicać nimi ćwiczenia.
 
A skąd wynika smutek egzystencjalny? Z faktu że kuzyn w moim wieku przyjechał wczoraj prosić na wesele. Było miło, fajnie, wesoło, narzeczona przecudowna, wszystko jak w bajce tylko że takie sytuacje nieodmiennie doprowadzają do pytań "A kiedy Twoja kolej?". A na to totalnie się nie zapowiada. Dziewczyny, trzymajcie się swoich facetów poznanych na studiach, bo potem strasznie ciężko spotkać kogoś fajnego w pracy, wszyscy wokoło sparowani i z czasem ciężko wyciągnąć przyjaciółki na głupią kawę. Ech, życie :-)

wtorek, 9 lipca 2013

Weekendowa pułapka

Jak to jest, że od poniedziałku do piątku jestem w stanie - bez większego wysiłku - trzymać dietę, ćwiczyć, poświęcać czas na języki, a kiedy tylko przychodzi piątkowe popołudnie rzucać się na pizzę i kontynuować obżarstwo (połączone z lenistwem) całą sobotę i niedzielę? Mam wrażenie, że hasło "wolne od pracy" mój mózg traktuje jako "wolne od wszystkiego", bo w ten weekend moje zasady poszły do kosza.
Zaczęło się od kawałka pizzy w piątkowe popołudnie, który miał być tak zwanym cheat meal, na który sobie pozwoliłam. Sobotni wyjazd pokrzyżował mi plan pięciu posiłków dziennie i wróciłam do domu wściekle głodna, więc prawie wymiotłam lodówkę. Doszedł do tego okres, a przecież nic tak nie poprawia humoru w trakcie miesiączki jak lody. Uściślając: dużo lodów. A niedzielę zawaliłam już siłą rozpędu, bo przecież "zacznę od początku w poniedziałek". W ciągu trzech dni ćwiczyłam - uwaga - 25 minut.
 
Jestem sobą bardzo rozczarowana :-( Skoro takie mega wpadki zdarzają mi się teraz, kiedy teoretycznie powinnam być pełna zapału do odchudzania, to marnie widzę swoje szanse na osiągnięcie sukcesu.
 
Ale... :
 
 
 
Wczoraj już było lepiej. W tym tygodniu nie poddam się weekendowym pokusom.

sobota, 6 lipca 2013

Fruktoza = trucizna ?

Dzisiaj szperając po Pożeraczu Czasu Youtube trafiłam na bardzo ciekawy film przedstawiający zagrożenia spowodowane nadmiernym spożyciem fruktozy (tak, tej fruktozy która znajduje się w owocach i którą w niektórych dietach zalecają jako alternatywę dla cukru!). Nie jestem biochemikiem a film jest po angielsku więc nie wszystko zrozumiałam ale w skrócie: nasz organizm nie radzi sobie z metabolizowaniem fruktozy (jest metabolizowana wyłącznie w wątrobie, a nie w mięśniach), nie wytwarza z niej łatwo dostępnego materiału zapasowego jakim jest glikogen, i w związku z tym natychmiast jest odkładana jako tłuszcz. Dodatkowo fruktoza powoduje hiperlipidemię, stłuszczenie wątroby, zwiększenie steżenia kwasu moczowego w organizmie co powoduje wzrost ciśnienie krwi. W filmie fruktoza wyraźnie nazwana jest TRUCIZNĄ, której metabolizm przypomina metabolizm etanolu.
Fruktoza naturalnie znajduje się w owocach, ale tu jej przyjmowanie ograniczone jest przez błonnik. Natomiast w przemyśle jest (obok glukozy) głównym składnikiem cukru stołowego i syropu glukozowo-fruktozowego, który występuje prawie wszędzie (od słodyczy do "mięsa" w hamburgerach).
 
Cały film (po angielsku) do obejrzenia tutaj:
 
 
 
Przyznam, że jestem w lekkim szoku. Wiedziałam oczywiście o szkodliwości słodkich napojów i wysokoprzetworzonego jedzenia, ale skupiałam się raczej na ogólnej zawartości cukru i tłuszczów trans. Nie przyszłoby mi nawet do głowy że cukier owocowy może być szkodliwy.
I pomyśleć, że kiedy byłam na diecie SouthBeach (uznawanej za low-carb), w drugiej fazie zgodnie z zaleceniami zdarzało mi się słodzić czystą fruktozą...

czwartek, 4 lipca 2013

Tarta ze szpinakiem i serem feta na pełnoziarnistym spodzie




Zgodnie z zapowiedzią wrzucam przepis na tartę którą od trzech dni żywię się w pracy.

Spód:
150 gram mąki pełnoziarnistej
1 łyżeczka majeranku + 1 łyżeczka ostrej papryki
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka oliwy z oliwek
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 jajko
około 40 gram jogurtu naturalnego

Zagniatamy wszystkie składniki tak aby pozostała gęsta masa. Wyklejamy nią formę na tartę (użyłam formy o średnicy 20 cm i wysokości 4 cm). "Dziurkujemy" ją delikatnie widelcem i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 10 minut.

Lekko zmodyfikowany przepis na spód pochodzi z bloga Moje dietetyczne fanaberie 

Farsz:
pół kilograma mrożonego szpinaku
trzy ząbki czosnku
opakowanie sera typu feta light (polecam Favitę)
1 łyżka oliwy
2 łyżki mleka
2 czubate łyżki jogurtu naturalnego
dwa jajka
pieprz, sól, czosnek granulowany

Łyżkę oliwy rozgrzewamy na patelni i wrzucamy na nią szpinak. Dusimy go na patelni z rozgniecionym czosnkiem i 2 łyżkami mleka aż do całkowitego odparowania wody. Lekko doprawiamy solą (uwzględniając fakt, że feta też jest słona), pieprzem i czosnkiem granulowanym. Po przestudzeniu wrzucamy rozkruszoną fetę i mieszamy.
W misce roztrzepujemy jajka z jogurtem solą i pieprzem. Przygotowaną zalewę wlewamy do chłodnego szpinaku z fetą i mieszamy. Powstałą masę wylewamy na podpieczone wcześniej ciasto.
Wstawiamy do piekarnika na 30-35 minut (temperatura 180 stopni).

Ze względu na obecność fety może nie jest to super-dietetyczny przepis, ale niewielki kawałek stanowi sycący lunch (ja najchętniej jem w pracy z ogórkami małosolnymi).




środa, 3 lipca 2013

Zdjęcia - początek diety, stan 03.07



Zgodnie z zapowiedzią wrzucam zdjęcia - stan na 03.07.2013. Uprzedzam, że są dla ludzi o mocnych nerwach - sama nie mogę uwierzyć do jakiego stanu się doprowadziłam...
Mimo słabej jakości zdjęć cellulit na udach widoczny gołym okiem, tak jak dysproporcja  między górą i dołem ciała. Czy ktoś z Was startował z tak trudnej sytuacji jak ja?






Cóż, nie mogę się załamywać - te zdjęcia powinny być dla mnie motywacją do zmiany i punktem odniesienia. Czas na:

Plan działania na lipiec


Jestem początkująca, ale znam siebie i wiem że nie jestem w stanie ćwiczyć po 2 godziny dziennie, jeździć rowerem po 30 km czy zrezygnować ze WSZYSTKIEGO co lubię. Chyba wolę chudnąć trochę wolniej niż narzucać sobie mordercze zasady tylko po to, żeby czuć się sobą rozczarowana przy każdym potknięciu. Mój plan na lipiec wygląda następująco:
 
Absolutny must:
 
1. Ćwiczenia co najmniej 4 razy w tygodniu co najmniej 40 minut
mam zamiar korzystać z ćwiczeń znalezionych na youtube oraz treningów dla początkujących E. Ch
2. Więcej chodzić piechotą.
3. Pięć lekkich posiłków dziennie, dieta low-carb
 Prawie totalne odstawienie słodyczy. Dwa razy w tygodniu pozwalam sobie na cheat meal, pod warunkiem że nie będzie za duży i będzie występował zamiast normalnego posiłku (czyli na drugie śniadanie batonik, a nie zwyczajowy jogurt i batonik).
 
Dobrze by było:
1. Marszobiegi trzy razy w tygodniu.
2. Owsianka na śniadanie co najmniej 5 x tydzień.
3. Więcej ćwiczeń.
 
Plany pielęgnacyjne:
1. Co drugi dzień bańka na cellulit
2. Masaże szorstką rękawicą.
3. Wklepywanie kremów antycellulitowych i ogólne nawilżanie ciała
 
Plany nie-dietowe:
1. trzy dobre książki na miesiąc
2. języki:
- kontakt z angielskim przez podcasty i filmy obcojęzyczne
- powtarzanie poziomu A1 z niemieckiego 3-4x tydzień
- regularne uszczęszczanie na kurs hiszpańskiego
3. oszczędzanie
4. weekendowy wyjazd do Warszawy
 
Sporządziłam już swoją tabelkę motywującą, w której codziennie będę odhaczać kolejne punkty. Opublikuję ją za miesiąc razem z nowymi zdjęciami. Na razie wygląda tak:

 

To już chyba wszystko czym chciałam się z Wami podzielić (nic gorszego od tych zdjęć już chyba nie będzie). Jutro wrzucę przepis na tartę light, którą upiekłam wczoraj i zjadam po kawałku jako lunch.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Moja dietowa historia plus aktualne wymiary

Witam Was serdecznie i dziękuję za motywujące wpisy - szczerze mówiąc byłam pewna, że nikt nie dotrze do mojego bloga, a tu taka niespodzianka :-)

Dzisiaj, tytułem wstępu,  przedstawię Wam pokrótce moją dietowo-wagową historię.
Do dziewiątego roku życia byłam normalnym dzieckiem w okolicach 50 centyla. Potem zaczęłam powoli przybierać na wadze - nie miało to związku z żadną chorobą, ale zwyczajnie nadmiernym apetytem którego moi rodzice widocznie nie byli w stanie poskromić. Moją najwyższą wagę - 75 kilo przy 161 centrymetrach wzrostu osiągnęłam przed maturą. A potem wpadłam w błędną spiralę chudnięcia ("na studiach trzeba jakoś wyglądać") i tycia (zajadanie stresu). Na czwartym roku studiów osiągnęłam bardzo przyzwoitą wagę 53 kilo. Co prawda moje ciało, wymęczone ciągłymi dietami, nie było tak jędrne jakbym sobie wymarzyła, ale pocieszałam się że przynajmniej w ciuchach wyglądam dobrze. Tą wagę z minimalnymi wahaniami utrzymywałam dwa lata, po czym skończyłam studia, zmieniłam tryb życia i - niespodzianka - znowu zaczęłam przybierać. W dodatku kilogramy tłuszczu upodobały sobie newralgiczne miejsca: biodra, pośladki i uda, co przy biuście rozmiaru A i drobnej budowie tułowia wygląda... kiepsko. Dość powiedzieć, że w moim stroju kąpielowym na to lato górę stanowi wielki push-up rozmiaru 36, a dół spodenki (nigdy nie odważyłabym się nałożyć majtek) w makabrycznym rozmiarze 42, bo 40 lekko wpijało się u góry ud! Dołóżmy cellulit, brak jędrności, perłowe rozstępy na biodrach spowodowane naprzemiennym tyciem i chudnięciem i macie obraz mojej sylwetki.


Dziś dokonałam pierwszych w życiu pomiarów:
talia - 77 cm
biodra - 99 cm
udo (górna część) - 59 cm
udo nad kolanem - 44 cm

waga: około 60 kg

Jutro zrobię zdjęcie mojej sylwetki i - jeśli będę miała odwagę - wrzucę na bloga, żebyście naocznie stwierdziły, jak jest. I przedstawię pokrótce Plan Działania.


niedziela, 30 czerwca 2013

1. (Dobry?) początek

Cześć, nazywam się Milie i jestem anonimowym jedzenioholikiem.
Wróć. Czy mogę nazwać się anonimowym jedzenioholikiem, jeśli mój jedzenioholizm wyraźnie daje o sobie znać przez niedopinające się spodnie i bluzki podkreślające oponkę na brzuchu? Wobec tego jestem tylko jedzenioholikiem. I leniem patentowanym, jeśli chodzi o ćwiczenia. Ale koniec z tym. Podczytując blogi i obserwując przemiany dziewczyn z blogosfery postanowiłam zawalczyć o lepszą figurę i inne aspekty mojego życia: od urody poczynając na rozwoju osobistym kończąc.
Jutro pierwszy dzień lipca i pierwszy dzień mojego Wyzwania. Niedokładnie cytując Buffy Postrach Wampirów: I'm gonna slay you, you ugly, evil fat. Wierzę, że upublicznienie moich zmagań da mi kopa i motywację, żeby w końcu raz na zawsze udało mi się przeprowadzić zmianę na lepsze.
Niniejszym dołączam do społeczności blogerek :-)